Cztery i pół dnia. Dokładnie tyle trwa nasza akcja na Elbrusie. W kontekście zaplanowanego wcześniej na to całego tygodnia jest to więc bardzo mało czasu. I mimo, iż mamy wciąż do dyspozycji niemal trzydniowy bufor na to, by reszta grupy podjęła się przynajmniej jednej próby zdobycia szczytu to jednak zaraz po moim powrocie ze wierzchołka postanawiamy ostatecznie schodzić do Azau. Powodem są zdrowotne komplikacje jednego z członków naszego zespołu, które są rezultatem nie w pełni wyleczonego przeziębienia wynikającego prawdopodobnie zbyt intensywną klimatyzacją w samolocie z Turcji do Rosji. Lecz tutaj na wysokości niewinna jeszcze w Terskolu infekcja rozwija się w zastraszającym tempie, przybierając w przeciągu zaledwie dwóch dni rozmiary monstrum, którego nawet wspólnymi siłami nie jesteśmy w stanie dłużej utrzymywać w ryzach. Z każdym dniem choroba coraz cześciej dostaje więc napadów furii, szalaje, wije się, probując desperacko zerwać się ze stopniowo przecierających się więzów, które tworzą aplikowane przez nas choremu dużymi dawkami medykamenty. Wiemy jednak, że długo w takich warunkach nie utrzymamy jej pod kontrolą. Do skutecznej walki z wirusem potrzebujemy bowiem skuteczniejszych leków, łóżka i przede wszystkim ciepła. Tutaj jednak nic z tego nie mamy stąd też bezdyskusyjnie podejmujemy decyzję o zejściu.
Po moim powrocie ze szczytu pakujemy więc plecaki i schodzimy do wyciągu krzesełkowego skąd z ręką na ramieniu zjeżdzamy do stacji Mir. Traumatyczne przeżycia podczas przejazdu, których doświadczamy nie wynikają bynajmniej z obawy o własne bezpieczeństwo lecz o losy naszych plecaków, które zostają wrzucone w pośpiechu przez obsługę na osobne krzesełka i pozostawione same sobie zjeżdzają bez żadnego zabezpieczenia. Być może gdyby podmuchy wiatru nie huśtały tak intensywnie krzesełkami i gdyby pod nami na całej dugości trasy nie jeżyłyby się postrzępione skały, na których w przypadku wypadnięcia z krzesełek nasze plecaki niechybnie roztrzaskałyby się w drobny mak może wówczas nie opuszczalibyśmy wyciągu z trzęsącymi się nogami. Bądź co bądź nasze wyposażenie stanowi o dalszych losach reszty wyprawy. Obserwując jednak przez chwilę kursujące wahadłowo krzesełka wyciągu dochodzę do wniosku, że podobny sposób pakowania bagażu jest tutaj codzienną praktyką, która nie wywołuje żadnych emocji przynajmniej wśród rosyjskich turystów. Niezależnie jednak od tego zastanawiam się ile plecaków skończyło swoje żywoty tragiczną śmiercią, rozbijając się na skałach poniżej wyciągu...
I kiedy wydaje się, że tym razem obejdzie się już bez silniejszych emocji i spokojnie zjedziemy wagonikiem wprost na sam dół do Azau nieoczekiwanie przed nami pojawia się dość prozaiczny problem. Nie mamy biletów na przejazd kolejką. Nie mamy, bo nigdzie nie możemy znaleźć kasy. Kierujemy się więc na pomost kolejki z przekonaniem, że kasa z pewnością znajduje się właśnie tu, tuż przed wejściem do wagonika. Nic jednak bardziej mylnego. Zamiast kasy trafimy natomiast na żołnierza, który ku naszemu zaskoczeniu prosi o bilety do kontroli. Całkowicie zdezorientowani informujemy go, że nie mamy, bo nigdzie nie możemy znaleźć kasy. „I słusznie, bo bilety na przejazd można kupić... tylko na stacji początkowej w Azau” – odpowiada. I choć w pojęciu europejczyka może to zakrwawać o pewien absurd to jednak tutaj jest to rzecz jak najbardziej normalna. Rosja bowiem to Wschód, a Wschód to przecież nie Zachód stąd też nasza, zakorzeniona już mocno europejska logika i sposób myślenia często nie mają przełożenia na tutejszą rzeczywistość. Z drugiej jednak strony Wschód to w dalszym ciągu Wschód dlatego choć pewne przepisy czy ludzkie zachowania wydają nam się zupełnie niezrozumiałe to jednak obowiązuje tu również żelazna zasada, która mówi, że nie istnieje w zasadzie żadna sytuacja, z której nie byłoby wyjścia. Tak jest i tym razem. Nie musimy nawet używać większej siły perswazji ani też stosować żadnych wyszukanych zabiegów. Żołnierz okazuje się bowiem po prostu człowiekem i po wykonaniu zaledwie jednego telefonu w niezrozumiałym zupełnie dla nas bałkarskim języku, którym tutaj posługuje się praktycznie każdy wskazuje palcem na budynek stacji Mir, mówiąc przy tym, że tam już na nas czekają.
I rzeczywiście, zaraz po wejściu do wnętrzna budynku w momencie jesteśmy odebrani przez człowieka z obsługi, który po drobnej opłacie, za którą dostajemy paragon z widniejącą na nim datą z... 2016 roku pakuje nas do czerwonego wagonika przeznaczonego do transportu zaopatrzenia i sprzętu, którym zjeżdzamy już bez przeszkód do Azau. Kurort skąpany w późnowrześniowym słońcu wita nas przyjemną, letnią temperaturą. W takich okolicznościach zanim złapiemy taksówkę do Terskola postanawiamy zrobić sobie krótką przerwę przy pobliskim sklepie, racząc się świeżym, niepasteryzowanym piwem o raczej mało wyszukanej nazwie „Elbrus”, która jednak jest doskonałym zabiegiem marketingowym, przyciągając wszystkich zdobywców i aspirantów do szczytu. I choć okoliczności zejścia miały być zdecydowanie bardziej sprzyjające dla całego zespołu to jednak cieszy fakt, że do konsumpcji trunku dołącza się również nasz kuracjusz, co traktujemy jako pierwszy krok ku rychłej rekonwalestencji.
Zgodnie z naszą diagnozą kolejny dzień faktycznie przynosi już wyraźną poprawę. Mając jednak wciąż w zanadrzu trochę czasu dla pewności postanawiamy zostać jeszcze jeden dłużej, aplikując przy tym choremu kolejną końską dawkę leków kupionych już w aptece w Terskolu. Pogoda w dalszym ciągu sprzyja. Nie siedzę więc bezczynnie i udaję się na wycieczkę na pobliski Czeget skąd ponownie i po raz ostatni podziwiam prezentujący się przede mną w całej swojej krasie Elbrus. Jeszcze kilka dni temu na jego widok targany dużymi wątpliwościami i niepokojem szukałem nerwowo odpowiedzi na szereg nurtujących mnie pytań. Dzisiaj natomiast, podziwiając jego tężyznę zamkniętą w masywnej sylwetce czuję wyraźną ulgę i wdzięczność zarazem. Bo mogło się nie udać. Cieńka granica między porażką, a zwycięstwem w górach, którą wyznacza tak wiele czynników zaciera się przecież tak często. Czasem zwycięstwem staje się bowiem tylko szczęśliwe zejście na dół, a czasem po prostu przeżycie. Okrutną porażką natomiast może stać się zdobycie szczytu za każdą cenę, którą wówczas narzuca jednak już sama góra...
Dlatego choć rankiem następnego dnia przychodzi w końcu moment pożegnania z Elbrusem naszej akcji na jego stokach nie rozpatrujemy w kategoriach zespołowej porażki. Rozstajemy się więc z górą w dobrym nastroju, odjeżdzając marszrutką do Nalczyka. Stamtąd od razu przesiadamy się w kolejną, którą jedziemy już bezpośrednio do stolicy i zarazem największego miasto Republiki Północnej Osetii – Władykaukazu. Naszym nastepnym celem jest bowiem Gruzja i widoczny częściowo już z miast Kazbek. Droga do niego jest jednak jeszecze bardzo daleka...