Przygnębiajacy krajobraz przesuwający się zza oknami samochodu, którym jedziemy po obwodzie miasta przywołuje wyraźne skojarzenia z ponurym widokiem, którego kiedyś byłem świadkiem, będąc gdzieś pośrodku pustyni Takla Makan. Wówczas, przedzierając się przez targane porywistym wiatrem tumany piasku przewalające się przez drogę nieoczekiwanie odsłonił się przede mną posępny widok przysypanej grubą warstwą szarego pyłu osady. Wokół niej na horyzoncie rysowały się kontury porozrzuconych chaotycznie zaokrąglonych przez wiatr pagórków, o których łagodne stoki opierały się pokryte rdzą i piachem maszyny wydobywcze. W momencie dotarło do mnie, że nie były to naturalne wypiętrzenia terenu lecz kopalniane hałdy, a szary pył nie był przybrudzonym śniegiem padającym z zawieszonych nisko nad mieścioną ołowianych chmur lecz pokrywającym wszystkie dachy i najbliższą okolicę pyłem azbestowym. I choć ponura sceneria odpychała kierowany ciekawością wysiadłem z autobusu, którym jechałem. Czułem bowiem podświadomie, że dotarłem do miejsca, którego sensu istnienia nie nadawało już zupełnie nic. Bo choć wciąż żyli tu ludzie ich beznadzieja była tutaj urzeczywistniona, niemal tak samo materialna jak wszechobecny pył azbestowy, który kiedyś prawdopodobnie był powodem ich radości, a dzisiaj przekleństwa. Z pracy i perspektyw na przyszłość po zamknięciu wydobycia nic już bowiem nie zostało. Zostali natomiast oni sami oraz wdzierający się w każdy zakamarek zarówno ich strefy cielesnej jak i duchowej pył oraz wszystkie związane z nim choroby, które ujawniły się dopiero po czasie. Przechadzając się więc krótko po maleńkim centrum, w którym w odróżnieniu do pozostałych części osady wciąż tliło się jakieś życie szybko do mnie dotarło, że ukryta w gęstym smogu pustyni mieścina nie chciała afiszować się swoją obecnością i beznadzieją swojej egyzstencji reszcie świata. I wtedy poczułem się intruzem.Wirusem, którego zainfekowany organizm całą swoją mocą chciał się pozbyć. Byłem bowiem niezaprzeczalnym dowodem na to, że gdzieś tam jest lepszy świat, o którym mieszkańcy osady raz na zawsze chcieli zapomnieć albo też po prostu już nie wierzyć, odrzucając od lat konsekwentnie jego istnienie. Bo okrutna rzeczywistość, która rozprawiła się z osadą odebrała jej już wszystko, z czym mogłaby się pokazać światu, a ja widząc bijącą z każdego miejsca pustkę i rezygnację tak szybko jak się pojawiłem tak szybko również wyjechałem, nie potrafiąc zmierzyć się z tym, co wówczas zobaczyłem.
Dlatego dzisiaj, wjeżdzając do Władykaukazu przez ogromne połacie industrialnego cmentarzyska, którego dominantą są pozostawione same sobie obgryzione przez rdzę gołe szkielety fabryk i zakładów przemysłowych – niegdyś hucznych i tłocznych, będących z pewnością siłą napędową całego miasta i regionu, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że i tutaj historia nie była dla ludzi łaskawa. „Poczekaj zobaczysz centrum” – przekonuje znajomy. Lecz ja mu nie wierzę. Mijając bowiem jeszcze wczoraj tętniące życiem symbole ludzkiej potęgi dzisiaj natomiast już tylko smutne pamiątki jej upadku zamiast Władykaukazu przed oczami mam ponownie zapomnianą osadę, która pewnie już dawno wydała swoje ostatnie tchnienie gdzieś pośrodku piasków pustyni. Boję się, że zamiast żyjącego pełną piersią miasta ponownie ujrzę najwyższe stadium jego rozkładu.
Zanurzam się więc coraz bardziej w przemyslowe rumowisko, odnosząc przy tym wrażenie, że choć obwydwa miejsca są zupełnie ze sobą niezwiązane to zarówno jedno jak i drugie poza smutnym zakończeniem swojej historii do złudzenia przypomina ogromną, jątrzącą się ranę, którą człowiek zadał bezlitośnie przyrodzie, wwiercając się głęboko pod jej skórę. Na pustyni po krzemowe minerały tu natomiast po ropę naftową. I o ile tam rana powoli się już goi – sukcesywnie pokrywa ją bowiem niczym nowy naskórek warstwa nawiewanego każdego dnia kurzu i piasku, o tyle tutaj industriany element krajobrazu wciąż stanowi jego dominującą część, która mocno kontrastuje z jednej strony z bijącą rożnorodnością kolorów kwiatów i krzewów równiną, z drugiej zaś z wyrastającym tuż za miastem potężnym łańcuchem Kaukazu.
I kiedy moja wyobraźnia snuje coraz to bardziej apokaliptyczne wizje krajobraz nieoczekiwanie ulega zmianie. Industralna nekropolia kończy się, a zaraz za nią wyrasta nowoczesne osiedle, które w całości ogrodzone i strzeżone skupia w sobie najbogatszą część społeczności całego miasta, do której należą wojskowi. Miasto bowiem swego czasu było główną bazą wojskową w rejonie, a dzisiaj mieści się w nim szkoła wojskowa. Skupisko nowych bloków nie stanowi jednak znaczącej składowej całości zabudowy Władykaukazu dlatego tak szybko jak pojawia się ono na horyzoncie tak szybko też znika. Również z mojej pamięci. Nie ono bowiem jest esencją miasta tak samo zresztą jak nie upadłe zakłady przemysłowe. Bo tuż za nowoczesną dzielnicą wraz ze zbliżaniem się do centrum pułap miejskich dachów stopniowo zaczyna się obniżać, by płynnie przejść do parterowych nierzadko drewnianych domów, które do złudzenia przypominają Irkuck, wokół których toczy się całe życie.
Choć wyraźnie widać, że Władykaukaz jest wciąż pod dużym wpływem ducha starej epoki to mimo to nie jest on w stanie zapobiec przenikaniu do wnętrzna miasta nowoczesnych trendów, które coraz szerzej zaczynają rozpychać się łokciami, tworząc sobie w ten sposób przestrzeń w dziewietnastowiecznej zabudowie dla swoich mieniących się przeróżnymi kolorami witryn sklepowych najpopularniejszych światowych marek. Albo na ulicach, na których szybkie, samochody mimo, że wciąż w mniejszości nie zamierzają ustąpić ani kawałka pasa ich leciwym i mocno już schorowanym, czterokołowym pokoleniem pamiętającym z pewnością zamierzchłe czasy świetności Władykaukazu. Dlatego choć stare przeplata się z nowym to jednak nowe nie jest częścią starego tak samo jak stare nowego. To bowiem zupełnie dwa odmienne światy, których życie przynajmniej z perspektywy zaledwie jednodniowego obserwatora z zewnątrz wydaje się biec po nieprzecinających się ze sobą i poprowadzonych równolegle obok siebie torach.
Spacerując po łączącym różne style architektoniczne Prospekcie Mira, a następnie skręcając w cieniste, wypełnione atmosferą minionych lat aleje Parku im. Kosty Chetagurow – nasłynniejszego osytejskiego poety i działacza społecznego odkrywamy, że jest jednak coś, co stanowi wyjątek i jednoczy ze sobą oba światy. To wspólna idea, której wyrazem jest łopoczaca dumnie na wietrze ogromna flaga Osetii Północnej. Bo cała republika to prawosławna wyspa w oblewającym ją praktycznie z każdej strony muzułmańskim oceanie, w skład którego wchodzi reszta sąsiadujących z nią republik. I choć miasto i cała republika, co jakiś czas nękane są krwawymi zamachami terrorystycznymi to wydaje się, że ogromny sztandar wyrastający z ziemi tuż nad rzeką Terek jest wielką igłą z nicią, która zszywa wszystkie zadane miastu rany.
Lecz naszą uwagę bardziej niż sama flaga przykuwa w tej chwili już biała, lodowa czapa, która wychyla się nieśmiało zza wyrastającej na południe od miasta grani Kaukazu. To bowiem Kazbek, pod który po przekroczeniu granicy rosyjsko - gruzińskiej docieramy już następnego dnia. W ten oto sposób zaczyna się druga akt naszego tryptyku...