Geoblog.pl    Visionaire    Podróże    Tryptyk Kaukaski 2017    Kazbek cz.3
Zwiń mapę
2017
26
wrz

Kazbek cz.3

 
Gruzja
Gruzja, Kazbek
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 2865 km
 
Nieznający żadnych zahamowań jak zawsze niezawodny budzik, wwiercając się głęboko w moją głowę swoimi wysokimi tonami bezpardonowo wybudza mnie w środku nocy ze snu. Jest dokładnie północ czyli pora, w której ciężko okreslić czy bliżej jej już do nowego dnia czy może jednak należy ona wciąż do tego, który właśnie upłynął. Tak czy inaczej moja historia w całości zacznie pisać się już na kartach nadchodzącego. Trzeba jednak zaznaczyć, iż kładąc się spać zaledwie pięć godzin wcześniej nie byłem przekonany czy w ogóle będzie o czym pisać. Bo ile cały wczorajszy dzień upłynął pod znakiem słońca, o tyle już zaraz po jego zajściu za poszarpaną grań zaczęły ponownie gromadzić się chmury, które napierw przykryły całe niebo, by następnie zrzucić na nas solidną dawkę deszczu ze śniegiem, dając nam w ten sposób wyraźnie do zrozumienia, że góra nie jest do nas przychylnie nastwiona i nie udziela nam pozwolenia na atak. Tym samym więc kładziemy się spać z przekonaniem, że jutrzejszy dzień upłynie nam prawdopodobnie pod znakiem bezproduktywnego leżenia w namiocie i chyba tylko z przekąsu nastawiamy budziki w zegarkach. Tym większe jest więc nasze zaskoczenie kiedy teraz w środku nocy okazuje się po wieczornych opadach nie ma już ani śladu, a zamiast ołowianych chmur całą swoją krasę prezentuje rozgwieżdzone niebo. Wygląda więc na to, że Kazbek ostatecznie zmienił zdanie, dając nam zielone światło na przeprowadzenie ataku..
I choć jestem niezmiernie zadowolony z tego faktu to jednak musi minąć jeszcze trochę czasu zanim ostatecznie przekonam samego siebie do wyjścia na przenikliwe zimno panujące na zewnątrz namiotu. Najwyraźniej jednak problem, z którym się borykam nie dotyczy tylko mnie. Po wyjściu na zewnątrz nie dostrzegam bowiem, by w którymkolwiek z namiotów naszej załogi tliłoby się chociaż najmniejsze nawet światło stanowiące niezbity dowód, że w środku przebiegają właśnie zaawansowane przygotowania do wyjścia. Zresztą całe obozowisko wydaje się być pogrążone w głębokim śnie. Lecz nie mija więcej niż kilka minut i tu i ówdzie rozświetlają się kopuły namiotów, z których po pewnym czasie zaczynają wychodzić w bojowym ekwipunku wciaż zaspani wspinacze, które tak samo jak my tej nocy postanowili zaatakować szczyt. Stopniowo więc w obozie robi się tłoczno. Nie na tyle jednak, by nie zauważyć znajomych twarzy członków mojego zespołu, którzy jak cała reszta już dawno pominni być na nogach gotowi do wyjścia. Lecz rozglądając z każdą chwilą wokół coraz bardziej nerwowo dochodzę ostatecznie do wniosku, że oprócz tego, że nie tylko nie są na nogach to na dodatek zapewne pogrążeni są jeszcze w głębokim śnie.
I niestety mam rację. Jak się bowiem za chwilę okaże nastawiony budzik, co prawda wybudza ich ze snu, ale zaraz po jego wyłączeniu postanawiają dać sobie doskonale znane każdemu „jeszcze pięć minut”, które zamiast wymiernych korzyści zazwyczaj prowadzi do katastrofy. I pewnie właśnie do takiej doszłoby dzisiejszej nocy pod Kazbekiem gdyby nie zdecydowana interwencja brutalnie wyrywająca śpiących z silnego objęcia Morfeusza. Niezależnie od tego stracony w ten sposób czas niestety nie jest już w żaden sposób do nadrobienia tak więc wychodzimy z niespełna godzinnym poślizgiem. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło dlatego dzięki spóźnieniu, zajmując ostatnie miejsce w wyścigu o miano pierwszych zdobywców tego dnia szczytu idziemy po wydeptanych przez naszych poprzedników na śniegu świeżych śladach. O zgubienie drogi nie musimy się więc martwić tak samo zresztą o pogodę, która wnioskując po rozgwieżdzonym niebie przynajmniej w najbliższym czasie nie powinna się gwałtownie zmienić.
Po mniej więcej połtorej godzinie ścieżka, klucząc po morenie bocznej ostatecznie wyprowadza nas na lodowiec, na który wchodzimy już w pełnym alpinistycznym rynsztunku obowiązkowo związani liną. Cielsko lodowca poprzecinane jest bowiem różnej szerokości i głębokości szczelinami, które niczym pułapki założone przez wytrawnych myśliwych są doskonale zakamuflowane pod warstwami świeżego śniegu i panującej ciemności. I choć mamy świadomość, że gdzieś wokół nas pod ukryciem mroku czai się na nas duże niebezpieczeństwo to jednak fakt, iż poruszamy się w dalszym ciągu po śladach tych, którzy są już daleko przed nami wzbudza w nas poczucie względnego bezpieczeństwa, co przekłada się na całkiem niezłe tempo marszu i jeszcze przed świtem osiągamy rozległe plateau położone na wysokości 4300 m n.p.m, z którego spływa w dół lodowiec Gergetii. Dalej za wypłaszczeniem ścieżka trawersuje dość łagodnie nachylony stok, by za jakiś czas nagle zmienić gwałtownie kierunek i wzbić się stromo do góry, wyprowadzając nas na przełęcz (4900 m n.p.m.) tuż pod wierzchołkiem. Do tego momentu wysokość zdobywamy dość sprawnie, podchodząc stosunkowo szybko i co ważne pewnie. Warunki śniegowe są bowiem całkiem dobre tak samo zresztą jak pogoda, która jak na tą porę roku wydaje się być po prostu idealna.
Wszystko jednak zmienia się po wyjściu na siodło, z którego od razu chce nas zwiać z powrotem w dół huraganowy wiatr, którego istnienia nie byliśmy nawet świadomi, pochodząc cały czas po zawietrznej stronie góry. I choć udaje nam się wszystkimi siłami odpierać podmuchy lodowatego wiatru to jednak nie jesteśmy w stanie obronić się przed dostaniem się lodowatego powietrza pod szczelną warstwę ubrań, które nosimy na sobie. I choć krótkotrwały dyskomfort z tym związany nie wyrządziłby z pewnością nikomu żadnej krzywdy to jednak spoglądając na piętrzący się przed nami kilkudziesięciometrowy mocno oblodzony kuluar dociera do nas, że kwestia jego pokonania mocno wydłuży czas, w którym będziemy wystawieni na przenikający do kości mroźny wiatr. Lecz sto pięćdziesiąt metrów przewyższenia, które dzieli nas do szczytu to zbyt mało, by się poddać tym bardziej, że właśnie teraz z wierzchołka zaczynają schodzić wszystkie grupy, które wyszły dzisiejszej nocy przed nami. Wygląda więc na to, że albo wcale nie jest tak trudno jak się wydaje albo też, co bardziej prawdopodobne nie było zdecydowanie łatwiej dopóki nie zerwał się wiatr.
Jakkowiek jest w rzeczywistości cały czas mamy jednak na uwadze wczorajszy wypadek niemieckiego zespołu, do którego doszło właśnie tuż przed szczytem. Bo o poślizgnięcie się tutaj jest niezwykle łatwo. Nachylenie stoku rzędu czterdziestu stopni, oblodzona ścieżka, na której w żaden sposób nie można postawić obok siebie dwóch nóg i wreszcie ścinające z nóg podmuchy wiatru, które dodatkowo podnoszą tumany śniegu mocno ograniczające widoczność. Wszystko to tworzy warunki, w których staramy się wydrzeć górze ostatnie metry dzielące nas do jej wierzchołka. Lecz w takich okolicznościach liczyć na własne umiejętności i samozaparcie to zdecydowanie za mało. Potrzebna jest więc pomoc, którą stanowi założenie kilku punktów asekuracyjnych będących zabezpieczeniem przy ewentualnym poślizgnięciu się kogokolwiek z nas. I choć ich zakładanie dłuższy się w nieskończoność i coraz trudniej opanować szczękanie zębami, które w dalszej fazie w postaci drgawek rozlewa się już po wszystkich częściach ciała to jednak chcąc zdobyć wierzchołek w kontekście okoliczności nie mamy innego wyjścia. Doskonale zdajemy sobie bowiem sprawę, że brak dodatkowej asekuracji był zasadniczym powodem wczorajszego wypadku z udziałem niemieckiego zespołu.
Podczas podejścia próbuję fotografować. Pokusa uwiecznienia ciągnącego się aż po horyzont łańcucha Kaukazu wystajającego z gęstego dywanu chmur jest silniejsza niż rozsądek, który głośno mówi: „chroń przed zimnem ręce”. Lecz nie słucham zafascynowany widokiem, który stąd się rozpościera. Zdejmuję więc łapawice i staram się zrobić kilka ujęć przede wszystkim z Elbrusem w roli głównej, który oddalony od nas o niespełna dwieście kilometrów wydaje się stąd tylko pozbawionym pazurów zupełnie niepozornym pagórkiem, który wyróżnia się spośród morza innych szczytów tym, że jego cały masyw jest w całości ośnieżony. Lecz nim udaje mi się cokolwiek zrobić palce zaczynają odmawiać posłuszeństwa, a zaledwie po paru pstryknięciach nie jestem już w stanie ani kręcić pierścieniem obiektywu i tym samym ustawić ostrości, ani też przycisnąć nawet przycisku migawki. Zgrabiałe dłonie chowam więc pośpiesznie do łapawic, czując jednak podświadomie, że pełne czucie wróci do nich dopiero na dole.
Mija kilka minut, a może kilkadziesiat? Sam już zresztą nie wiem dokładnie ile. W każdym razie od zrobienia kilku zdjęć udaje nam się wydrzeć górze kolejne parę metrów dzielących nas od wierzchołka. Tak czy inaczej tracę pomału rachubę w czasie nie spoglądając już w ogóle od jakiegoś czasu na zegarek. Jego wydobycie spod grubej wartwy ubrań wymagałoby bowiem kolejny raz ściągnięcie łapawic i tym samym narażenie i tak już mocno przemarzniętych rąk na kolejną dawkę mrozu. Tą przyjemność zostawiam sobie dopiero na sam wierzchołek, którego zdobycie obowiązkowo trzeba będzie uwiecznić na pamiątkowych fotografiach.
A jest on już naprawdę blisko. Stromy żleb nagle bowiem się wypłaszcza, płynnie przechodząc w szeroką łagodną grań. I choć jej przejście nie przsparza żadnych trudności technicznych to jednak hulający z wściekłością tutaj wiatr zaciekle broni szczytu dlatego jego zdobycie wydłuża się o kolejnych kilkanaście minut i wysysa z nas duże pokłady, wywiewając jeszcześnie spod naszych ubrań wszystkie, zgromadzone zapasy ciepła. Stąd na szczycie gościmy tylko tyle, ile wymaga zrobienie dosłownie kilku zdjęć moimi pozbawionymi czucia palcami. Na ewentulane poprawki nie ma więc już mowy choć aspekt estetyczny okolicy widzianej z wierzchołka kusi by dalej fotografować. Nikt z nas nie ulega jednak pokusie i błyskawicznie rozpoczynamy zejście, które na szczęście przebiega dużo sprawniej aniżeli droga w przeciwnym kierunku, choć i tutaj rodzą się pewne problemy techniczne, których rozwiązanie wymaga trochę czasu. Ostatecznie jednak udaje nam się bezpiecznie zejść na przełęczy, z której jak wskazuje zegarek rozpoczynaliśmy podejście na szczyt ponad trzy godziny temu.
Wydaje się jednak, że najgorsze mamy już za sobą. Schodząc bowiem z przełęczy nie tylko chowamy się przed wiatrem, ale również poruszamy się po eksponowanym na słońce przyjmnie nagrzanym stoku, którym bez żadnych przeszkód w ekspresowanym tempie docieramy ponownie do rozległego plateau. Tutaj po krótkiej przerwie wkraczamy na lodowiec, lawirując pomiędzy szczelinami, które odnoszę wrażenie zmieniły swój układ w stosunku do stanu sprzed kilkunastu godzin. Zupełnie tak jakby mocno urażona faktem poskromienia przez nas góra próbowała za wszelką cenę wyjść z twarzą z pojedynku, starając się złapać nas w swoją zdaje się ostatnią i desperacko zastawioną na poczekaniu pułapkę. Lecz konsekwentnie omijąc szerokim łukiem wszystkie podejrzane fragmenty lodowca oraz asekurując się ze wzmożoną czujnością przy przekraczaniu śnieżnych mostów o wątpliwej statyce i tym razem udaje nam się uniknąć niebezpieczeństwa i przekroczyć usiany zasadzkami lodowiec.
Od tego momentu pod naszymi nogami pojawia się tylko gdzieniegdzie pokryta lodem ziemia, która nie stanowi już żadnego niebezpieczeństwa. Problemem natomiast staje się monotonia samej drogi, która schodząc wygodnie w dół po kilkunastu godzinach od momentu wyjścia z namiotów z łatwością usypia moją czujność przez co popadam co jakiś czas w stan otępienia, z którego wybudza mnie albo potknięcie się o wystający kamień na ścieżce lub niekontrolowany poślizg na lodzie, co w rezultacie kończy się kilkoma niegroźnymi upadkami bez konsekwencji.
Tak przynajmniej mi się wydaje do momentu dotarcia do namiotu. Po zdjęciu prawego buta okazuje się bowiem, że duży palec u nogi oprócz tego, że wyraźnie różni się od pozostałych granatową barwą to również częściowo pozbawiony jest czucia. I o ile wynik zmiany koloru palca prawdopodobnie wynika ze stłuczenia o tyle problem z czuciem jest już rezultatem nadmiernej eksploatacji obuwia, które niczym wierny pies bez wyjątku towarzyszyło mi od lat we wszystkich górskich eskapadach. I choć doskonale zdawałem sobie sprawę, że po kilku poważnych „operacjach” buty w wielu kwestiach zwyczajnie już nie domagały i ich stan, co najwyżej pozwalał na niewymagające, letnie wycieczki to jednak mój ogromny sentyment do nich zwyciężył nad rozsądkiem i postanowił jednogłośnie, że kolejny raz wszystkie górskie kroki na tej wyprawie postawię w tym właśnie obuwiu. Spoglądając więc teraz najpierw na stan prawego buta, a następnie na mój palec nie waham się długo, decydując, że wraz z powrotem do domu buty odejdą ostatecznie na zasłużoną emeryturę. Nim jednak to nastąpi przede mną wciąż długie zejście do Kazbegi, a w dalszej kolejności według planu próba zdobycie kolejnego szczytu na wyprawie. Stan palca jednak zaczyna budzić spore wątpliowści dotyczące realizacji całości projektu. Postanawiam jednak, że teraz nie będę się tym na zapas martwić, a zamiast tego będę świętować. Bo jest ku temu okoazja. Zdobyliśmy przecież Kazbek, a poza tym ratownicy mają butelkę wina...
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (9)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (5)
DODAJ KOMENTARZ
zula
zula - 2018-01-09 20:28
Gratulacje!
Wspaniała relacja i fantastyczne zdjęcia - Brawo!
 
genek
genek - 2018-01-09 20:28
dobra robota!!
 
Visionaire
Visionaire - 2018-01-10 08:52
Pięknie dziękuję za miłe słowa :)
 
BPE
BPE - 2018-01-10 10:14
super - gratuluję - patrzyłam na tą cudną górę z naprzeciwka - warta grzechu :-)
 
robas
robas - 2018-01-10 19:38
szacun. gratuluję. a i pogoda wam sprzyja. zdjęcia rewelacja!!!
 
 
Visionaire
Tomasz Kik
zwiedził 13% świata (26 państw)
Zasoby: 250 wpisów250 107 komentarzy107 1577 zdjęć1577 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
26.04.2018 - 04.08.2018
 
 
11.09.2017 - 06.10.2017