Wieczorna zawierucha, która swoim zasięgiem objęła całą trójkę oraz najwyższe partie góry zamiast zelżeć, przez noc stopniowo przybiera na sile, by w momencie dźwięku budzika dosłownie wpychać do środka namiotu, w którym śpię śnieg, który z kolei wypycha z niego całą moją mocno rozbudzoną nadzieję związaną z planowanym atakiem. Podejrzewam zresztą, że podobny dramat rozgrywa się bez wyjątku w każdym z namiotów, których lokatorzy tak jak ja planowali tej nocy rozpoczęcie szturmu wierzchołka. W tej sytuacji staje się więc oczywistym dla każdego, że jakakolwiek próba ataku szczytowego jest równoznaczna z samobójstwem dlatego nie pozostaje nic innego jak tylko niczym struś schować głowę głęboko do śpiwiora, przełknąć gorycz porażki i przeczekać najgorsze.
Nieprzespana noc i zrzucenie ciężkiego balastu emocji związanych z atakiem sprawiają, że nawet nie wiem kiedy zasypiam. Lecz nim na dobre oddaję się w objęcia Morfeusza budzi mnie... nienaturalna cisza panująca wokół. Kierowany ciekawością wystawiam więc głowę z namiotu i stwierdzam, że nękająca obóz całą noc wichura całkowicie ustała, a słońce wychodząc w międzyczasie zza horyzontu i zalewając całą okolicę pomarańczowymi promieniami poranka, niczym służby porządkowe podczas burzliwych zamieszek, w momencie przywróciło porządek po zawierusze, którą urządził tutaj hulający do tej pory bezkarnie wiatr. Z kolei błękitny odcień nieba, na który ktoś z szarego w przeciągu zaledwie kilku godzin, licząc od momentu, w którym kładłem się spać, zdążył je w całości przemalować wlewa we mnie na tyle dużą dawkę energii i optymizmu, że nie waham się ani chwili i podejmuję jedyną, możliwą w tej sytuacji decyzję. Wyruszam na szczyt!!!
Jak się po chwili okazuje zresztą nie tylko ja. W oddali tuż za siodłem, na które trzeba zejść, by rozpocząć długie podejście na oddalony o niespełna pięć kilometrów szczyt dostrzegam bowiem trzy ludzkie sylwetki mozolnie wspinające się po dość stromej na początkowym odcinku grani.
Fakt, że w próbie wejścia nie będę osamotniony uskrzydla mnie jeszcze bardziej do działania dlatego rezygnuję ze śniadania, którego pośpieszna konsumpcja na tej wysokości stanowiłaby dla mnie zresztą i tak coś w rodzaju tortury, w dodatku zadanej przez samego siebie.
Nie chcąc więc znęcać się nad sobą śniadanie przyjmuję w postaci płynnej, upijając kilka łyków gorącej herbaty, której ciepła przez całą noc zmasowanego natarcia mrozu i nawałnicy ofiarnie chronił własnym ciałem, niczym osobisty ochroniarz, mój zaufany kompan towarzyszący mi podczas każdego wyjazdu - wysłużony termos, który do tej pory nie zawiódł mnie ani razu zawsze skutecznie broniąc wysokiej temperatury każdego powierzonego mu napoju. Dzisiaj nie jest inaczej dlatego kiedy ciepło wypitej herbaty przyjemnie rozchodzi się po całym ciele, rozmrażając stopniowo wszystkie skostniałe organy i kończyny czuję, że jestem gotowy do wyjścia.
Lecz nim wychodzę ustalam z samym sobą, że w przypadku najmniejszego nawet załamania pogody lub też pogorszenia samopoczucia niezwłocznie wykonuję zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i rozpoczynam zejście do obozu.
Póki co pogoda jest jednak wymarzona, dlatego nie tracąc czasu, którego duża ilość zresztą i tak przeciekła mi dzisiejszego poranka już przez palce rozpoczynam atak... zejściem na wspomniane wcześniej siodło położone sto metrów niżej w stosunku do obozu trzeciego. W ten sposób więc zamiast zyskiwać już na samym początku tracę bezcenną wysokość.
Nie trwa jednak długo i staję do pojedynku z pierwszą przeszkodą. To czterystumetrowe podejście, które zaczynając się tuż za siodłem jest sprawdzianem kondycji i aklimatyzacji wszystkich śmiałków podejmujących próbę zdobycia wierzchołka. I choć czuję, że nie pokonuję tego odcinka tak szybko jakbym sobie tego życzył to faktem jest, że podczas podejścia trzy sylwetki, które od samego wyjścia z namiotu próbuję usilnie dogonić oprócz tego, że powiększyły znacząco swoje rozmiary to jeszcze dodatkowo nabrały konkretnych kształtów i cech. A zatem nie idę tak wolno jak mi się wydaje - motywuję się w duchu.
Tuż za stromym odcinkiem grań nieoczekiwanie się wypłaszcza i jednocześnie rozszerza, tworząc w ten sposób rozległe pleatou, na którym zakładany jest obóz czwarty. I choć miejsce jest niemal doskonałe to jednak nie jest powszechnym wśród alpinistów zostawać tutaj na noc, czego dowodzi zaledwie jeden rozbity tu namiot. Powodem jest rzecz jasna wysokość wynosząca około 6400 metrów, która decyduje o tym, że nocleg tutaj delikatnie mówiąc nie należy do najprzyjemniejszych doświadczeń. Niezależnie od tego miejsce stanowi idealne miejsce na odpoczynek po ciężkim podejściu, które zostało za mną i mentalne przygotowanie się do kolejnej przeszkody, która piętrzy się już w oddali, choć jeszcze naiwnie łudzę się, że ścieżka, która urywa się gdzieś za załomem skalnym omija szerokim łukiem powód mojej głębokiej obawy...