Ulga. To chyba jedyne, co czuję tuż po dotarciu do obozu drugiego. Trójkę podczas naszego zejścia całkowicie pochłania bowiem ograniczająca widoczność niemal do zera zamieć śnieżna, odcinając w ten sposób drogę odwrotu wszystkim tym, którzy nie zdążyli z ewakuacją. Bo w takich warunkach droga w dół staje się śmiertelną pułapką, która za cztery dni zbierze w tym roku swoje pierwsze żniwo w postaci doświadczonego alpinisty z Kirgistanu oraz jego rosyjskiej partnerki, którzy przy podobnej pogodzie do dzisiejszej, schodząc po omacku w dół prawdopodobnie gubią ścieżkę i giną pod lawiną...
Lecz dzisiaj my tego jeszcze nie możemy wiedzieć dlatego na drogę między obozami patrzymy z zupełnie innej perspektywy, nie potrafiąc sobie nawet wyobrazić, że ta z pozoru ewidentna droga może mieć aż tak zwodniczy charakter. Stąd też niebezpieczeństwo upatrujemy raczej w postaci huraganowego wiatru w nieosłoniętej i przez to całkowicie bezbronnej trójce aniżeli w samej ścieżce wydeptanej do tego stopnia, że jest ona widoczna już nawet podczas podejścia z obozu pierwszego do dwójki.
Niezależnie od sytuacji na niebie czas, który mamy do dyspozycji postanawiamy w pełni wykorzystać, dając sobie w ten sposób jeszcze jedną szansę na zdobycie góry, choć w moim przypadku ze względu na zmęczenie zarówno fizyczne jak i psychicznie będzie to raczej już tylko solidarne dotrzymywanie towarzystwa podczas kolejnej z rzędu wspinaczki do trójki, a następnie, co najwyżej mentalna pomoc podczas ewentualnego ataku szczytowego reszty załogi. Warunkiem jednak do realizacji planu jest okno pogodowe, które musiałoby się otworzyć dokładnie w dniu, na który zaplanowany jest atak, a którego ze względu na naglące coraz bardziej terminy nie możemy już przełożyć. Kiedy i czy w ogóle ono się pojawi, tego w tej chwili jednak nie wiemy stąd też podjęcie decyzji postanawiamy odłożyć na poranek następnego dnia po uzyskaniu najświeższych prognoz od dyżurnego obozu drugiego, a także od ludzi, którzy z pewnością dotrą tutaj z jedynki. Póki co natomiast mając wciąż w pamięci traumatyczne wydarzenia z poprzedniego pobytu w dwójce, rozbijamy namiot jak najdalej od potencjalnych trajektorii lotu spadających kamieni. I choć rozsądek podpowiada, że namiot postawiony jest w jednym z bezpieczniejszych miejsc w całym obozie to jednak uraz psychiczny jest na tyle silny, że oprócz prowizorycznej osłony, którą budujemy z plecaków większość nocy nerwowo nasłuchujemy czy przypadkiem nic nie spada w naszym kierunku ze stoku. Na szczęście tym razem nic takiego się nie dzieje, ale nieprzespana noc odbija się dość wyraźnie na naszym samopoczuciu.
Tak czy inaczej trzymamy się planu i w pierwszej kolejności zaraz po śniadaniu swoje kroki kierujemy do dyżurnego dwójki, który jednak nie ma dla nas absolutnie żadnej informacji uzasadniającej sens dalszej akcji górskiej. Bo choć poranek kusząc nas błękitem nieba, daje złudną nadzieję poprawy pogody to jednak jednoznaczna w swojej wymowie prognoza na trzy kolejne dni łącznie z dzisiejszym od godzin popołudniowych przekonuje nas ostatecznie do zejścia. Na wszelki wypadek zasięgamy jeszcze informacji pogodowych od grupy, która właśnie dociera do obozu jednak i ona potwierdza kilkudniowe załamanie z obfitym opadem śniegu, co tylko utwierdza nas w przekonaniu o konieczności rozpoczęcia odwrotu. Jeśli bowiem nawet nieoczekiwanie otworzyłoby się w międzyczasie okno pogodowe to jednak taka okoliczność nie przeważyłaby bilansu poniesionych strat w przypadku zasypania drogi do jedynki, z których najmniejszą byłoby utknięcie u góry na kilka dni, na co w kontekście kończącego się pomału czasu nie możemy sobie pozwolić. Tym samym, nie widząc więc szans na powodzenie planu zakładamy plecaki i zamiast z powrotem do trójki rozpoczynamy przeprawę przez lodowiec do obozu pierwszego.
Droga w dół niczym jednak nie przypomina udręki sprzed dziesięciu dniu kiedy to cierpieliśmy katusze mozolnie wspinając się do góry i z niepokojem spoglądając na wiszące wysoko nad nami ogromne seraki, zastanawiając się przy tym czy za chwilę nie złamią się i nie spadną z impetem prosto na nas. Lecz dzisiaj lżejsi o całe jedzenie, które wówczas wnosiliśmy do góry szybko mijamy zarówno groźne lawinisko – miejsce tragedii z 1990 roku jak rówież niebezpieczny odcinek, nad którym wystają olbrzymie nawisy, a następnie w górnej części lodowca sprawnie przekraczamy nieliczne szczeliny, które jednak w przeciągu kilku dni poddawane intensywnej obróbce termicznej przez słońce znacznie powiększyły swoje rozmiary.
W dolnej partii lodowca natomiast sytuacja się nieco komplikuje. Szczelin bowiem przybywa i nierzadko trzeba kluczyć pomiędzy nimi, by bezpiecznie przejść na drugą stronę lub też na szczęście tylko w jednym przypadku zejść po przewieszonej drabinie, która łączy brzegi szerokiej na około trzy metry rozpadliny przecinającej ścieżkę. I o ile podczas podejścia do dwójki drabina opierała się na dość stabilnym moście śnieżnym, który ułatwiał przejście, dzisiaj wisi ona zupełnie w powietrzu niczym prowizoryczny, wiszący most nad głęboką przepaścią, który kiwa się w każdą stronę podczas przechodzenia.
To jednak ostatnia, znacząca przeszkoda, która stoi nam na drodze do jedynki. Za nią bowiem czeka nas już tylko jeden mocno eksponowany fragment zabezpieczony poręczówką, a następnie żmudne kluczenie pomiędzy bryłami spiętrzonego lodu na płaskim odcinku lodowca, po przekroczeniu którego pierwszy raz od dziesięciu dni wreszcie stawiamy kroki po kamienistym podłożu będącym częścią moreny bocznej, na której położony jest pierwszy obóz – przedsionek cywilizacji, do której zmierzamy. W naszym przypadku to również schronienie przed burzą i gradem, która niczym kurtyna zasłania przed zgromadzonym licznie we wszystkich obozach publikum głównego aktora ostatnich dni: cały masyw Piku Lenina. Stąd też, choć początkowo najbliższą noc zamierzaliśmy spędzić we własnym namiocie ostatecznie korzystamy z dobrodziejstw cywilizacji w postaci przestronnego, bazowego namiotu, o dach którego udarzają z impetem wcale niemałych rozmiarów bryły lodu. Aż strach pomyśleć, co w tej chwili dzieje się wyżej...