Geoblog.pl    Visionaire    Podróże    Szlakiem Jedwabiu i Herbaty...    Arslanbob cz.II
Zwiń mapę
2009
28
maj

Arslanbob cz.II

 
Kirgistan
Kirgistan, Arslanbob
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 6866 km
 
Wedlug relacji mieszkancow do celu naszego trekkingu dzieli nas 18 godzin marszu, ktore zamierzamy pokonac w dwa dni. Pierwszy z nich uplywa na mozolnym zdobywaniu wysokosci, ktore przychodzi jednak z trudem ze wzgledu na przygniatajace do ziemi niespelna 40-kilowe plecaki oraz zar lejacy sie nieba wyciskajacy z nas bezlitosnie ostatki sil. W pewnym momencie dodatkowo zatrzymuje nas wsciekly nurt potoku przecinajacego droge, ktorego przekroczenie zabiera nam wiele cennego czasu, zmuszajac tym samym do rozbicia namiotu tuz za nim. Kolejnego dnia, chcac nadrobic stracony czas wychodzimy wczesnie rano. Pomimo bezchmurnego nieba jest przenikliwie zimno, bowiem slonce nie zdazylo jeszcze wzbic sie powyzej strzelistej grani rzucajacej cien na doline, w ktorej nocujemy. Zimno zmusza nas do zwawego marszu dzieki czemu szybko zdobywamy wysokosc i juz po godzinie znajdujemy sie ponad gorna granica lasu, powyzej ktorej odslaniaja sie pierwsze osniezone, wybitne wierzcholki pasma, ktorych widok motywuje nas do kontynuowania marszu, nie zwazajac na niedogodnosci w postaci bolu ramion i silnie operujacego na tej wysokosci slonca.
Po drodze od czasu do czasu mijamy lepianki zamieszkane przez pasterzy, ktorzy przenosza sie tutaj wraz z bydlem, a nierzadko nawet z calym dobytkiem zaraz po ustapieniu sniegow, zyjac naprawde w spartanskich warunkach do pierwszych jesiennych mrozow. Przy okazji dla pewnosci pytamy ich o droge, a nawiazana rozmowa zazwyczaj konczy sie poczestunkiem w postaci chleba oraz swiezego kefiru i smietany domowej roboty. Tym sposobem nasze plecaki po dwoch dniach marszu specjalnie nie zmniejszaja swoich gabarytow, jednak my dzieki temu oszczedzamy czas i cenny gaz (ktorego do tej pory nie udalo nam sie kupic w Azji) potrzebny na przygotowanie posilku, co w perspektywie dalszych gorskich planow jest nam zdecydowanie na reke.
Od pewnego czasu z niepokojem obserwujemy niebo, ktorego blekit stopniowo przykrywa kurtyna olowianych, ciezkich chmur, ktore nie wroza nic dobrego, szczegolnie tu w gorach wysokich. Dlatego przezornie zaczynamy myslec o miejscu na rozbicie namiotow. Z racji tego jednak, ze sciezka, ktora idziemy trawersuje silnie nachylony stok, rzezba terenu nie pozwala nam na ich postawienie, zmuszajac do kontynuowania marszu.
Nagle potezny grzmot i drzaca ziemia pod stopami. Znamy to uczucie na tyle dobrze, by wiedziec, ze to pierwsze i ostatnie, skierowane ku nam ostrzezenie natury przed spektaklem, ktory sie tu niebawem rozegra. Chcac obserwowac go z perspektywy widzow, a niekoniecznie uczestniczyc w przedstawieniu bezposrednio przyspieszamy wiec kroku, szukajac wyplaszczenia umozliwiajacego postawienie choc jednego z namiotow dajacego schronienie przed nadciagajaca nawalnica.
Po chwili zaczyna jednak padac, a my pogodzeni z losem ubezpieczamy szybko plecaki i idziemy dalej, chcac juz tylko teraz znalezc jakiegokowiek zaglebienie dajace prowizoryczna ochrone przed piorunami i wychladzajacym wiatrem.
Dzisiaj mamy jednak wyjatkowe szczescie. Tuz za najblizszym zakretem, kilkadziesiat metrow ponizej sciezki dostrzegamy platforme, ktorej powierzchnia spokojnie wystracza na rozbicie wszystkich trzech namiotow. Nie tracac zatem cennego czasu szybko schodzimy w dol i po kilku chwilach lekko przemoknieci i zmarznieci wchodzimy do namiotw, co stanowi najmniejszy wymiar kary jaki mogl nas spotkac. W momencie bowiem zrywa sie huraganowy wiatr, pod naporem ktorego namioty wyginaja sie do niebezpiecznych granic swoich wytrzymalosci, a uderzajacy z furia o nie grad, odnosimy wrazenie za chwile przebije ich tropik.
Z dusza na ramieniu, wsrod natloku mysli i obaw o nasze namioty, a tym samym o nas samych oczekujemy przejscia zywiolu. Okazuje sie, ze pioruny, co pewien czas oswietlajace granatowe niebo dzisiaj nie sa przeznaczone dla nas. Natura jest laskawa, przypominajac jedynie w ten sposob o naszej wrecz zalosnie smiesznej nieporadnosci w stosunku do sil przyrody.
Dlatego podczas wszystkich wypraw caly czas mam na uwadze wszystkie wlasne niemile gorskie doswiadczenia, dzieki ktorym poznalem i akceptuje dzisiaj swoje miejsce w tej surowej krainie. Pycha i buta, a takze chec zaspokojenia swojej niepohamowanej ambicji w stosunku do gor, ktorej bylem pelen dawno juz ustapila miejsca pokorze. Bo gory sa wyjatkowym, ale rowniez wymagajacym nauczycielem, ktory jak nikt inny ucza cierpliwosci, nie tolerujac jednak powtarzania tych samych bledow bolesnie za to karzac. Dlatego scisle podporzadkowanie i przestrzeganie czesto bezlitosnych praw i regul, ktore dyktuje tu przyroda stanowi dla mnie jedyna sluszna droge prowadzaca w to miejsce, pozwalajaca jednoczesnie oddychac pelna piersia tu i teraz w gorach Tien - Szanu oraz mam nadzieje w kolejnych gorach, ktore bedzie mi dane podziwiac. Zadziwiajacym jest fakt jak potezna burza, ktora przezywamy, ale rowniez kazdy inny zywiol, ktorego zreszta skutki jak sie pozniej okaze bedzie nam dane ujrzec na wlasne oczy zmienia oblicze natury, a przy tym nas samych.
Dopiero wtedy, uswiadamiajac sobie realne zagrozenie o nasze zycie dostrzegamy wlasna kruchosc i zaleznosc od potegi przyrody. Goraczkowo zaczynamy szukac bezpiecznego schronienia, ktore jednak nieswiadomie juz dawno minelismy po drodze zaslepieni swoja ambicja i pycha. A wielu tych, ktorzy go nie dostrzegli zaplacilo najwyzsza cene, niestety bez mozliwosci naprawienia popelnionego bledu.
Tymczasem burza ustepuje. Wychodzi slonce, w momencie zmieniajac nasze nastawienie. Poniewaz jest juz stosunkowo pozno dzisiaj dalsza wedrowka nie ma juz sensu. Zamiast niej decydujemy sie na rekonesans po okolicy. Ponownie wracamy na sciezke, ktora po pewnym czasie osiaga przelecz. Dalej szlak prowadzi grania, na ktorej znajduje sie potezny, kilkumetrowy nawis. Kontynuujemy marsz, coraz bardziej zapadajac sie w sniegu. Udaje nam sie jednak zdobyc pierwszy, wybitniejszy, bezimienny szczyt pasma, z ktorego rozposciera sie niesamowity widok na najblizsza okolice, a duza przejrzystosc powietrza po burzy pozwala nawet dostrzec oddalone o 100 km w linii prostej postrzepione wierzcholki tadzyckiego Pamiru.
Roztaczajace sie stad widoki sprawiaja, ze na szczycie zostajemy do zachodu slonca, dlatego do namiotow wracamy poznym wieczorem gdzie naszym oczom ukazuje sie nietypowy obrazek. To wylegujace sie posrod namiotow ogromne stado krow kompletnie ignorujace fakt naszego pojawienia sie.
Dyktowana obawa o mozliwosc stratowania noca naszych namiotow, a przy tym nas samych przez te niegrzeszczace przeciez sokolim wzrokiem i intelektem zwierzeta desperacka proba ich przepedzenia okazuje sie druzgocaca kleska. Zrezygnowani dajemy za wygrana i po raz kolejny pelni obaw w obliczu nowego zagrozenia kladziemy sie spac. Zmeczenie po wyczerpujacym dniu sprawia, ze zasypiamy kamiennym snem spiac do rana, kiedy to okazuje sie, ze nie wszystkim z nas bylo dane spedzic spokojna noc.
Efektem wieczornej inwazji krow sa bowiem dwie duze dziury w jednym z namiotow. Po ogledzinach miejsca zbrodni szybko i jednoglosnie dochodzimy do wniosku, ze do dewastacji prywatnego mienia bez watpienia uzyto dwoch kopyt, prawdopodobnie przednich. Jednak z zeznan poszkodowanego Pawla B. wyraznie wynika, ze dziwne zachowania calego stada, przez co wielce prawdopodobnym, ze rowniez i sprawcy przejawiajce sie wydawaniam dziwnych odglosow przypominajacych zalotne igraszki decyduje o nieumyslnym charakterze ow popelnionego czynu. W zwiazku z powyzszym wspanialomyslnie rezygnujemy z ukarania sprawcy jednak rekompensate za wyrzadzona krzywde zamierzamy odebrac w postaci swiezego kefiru i smietany od niczego nieswiadomego wlasciciela stada szalonych krow.
Palaca koniecznosc naprawy namiotu, a dodatkowo zalegajacy snieg na grani, ktory po glebszym zastanowieniu wydaje sie przeszkoda nie do pokonania decyduja o pozostaniu w tym miejscu, ktore bedzie przez najblizsze kilka dni nasza baza wypadadowa w gory, tym bardziej, ze okolica stwarza wrecz nieograniczone mozliwosci do calodniowych wypadow "na lekko". Podjeta decyzja okazuje sie doskonalym wyborem, a calodniowe wycieczki po okolicznych szczytach w towarzystwie pieknej pogody sa wspanialem relaksem dla ducha i ciala, a z praktycznego punktu widzenia daja mozlisoc aklimatyzacji oraz sprawdzenia swoich mozliwosci przed kolejnym gorskim przystankiem, ktory jest trekking pod oslawionym Pikiem Lenina. A my zegnajac sie z gorami w Arslanbobie udajemy sie na krotka wizyta do wlasciela stada, ktory wedlug przyjetego tu zwyczaju podejmuje nas doskonalym kefirem domowej robty i przy okazji uswiadamia, ze do "swietych jezior" w tym roku jeszcze nikt nie dotarl za sprawa zalegajacej tam wciaz grubej warstwy sniegu po wyjatkowo surowej zimie. Dlatego w poczuciu dobrze wykorzystanego czasu z niemalym zalem opuszczamy Arslanbob i mimo wszystko goscinne gory wraz z ich mieszkancami.





















 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
Visionaire
Tomasz Kik
zwiedził 13% świata (26 państw)
Zasoby: 250 wpisów250 107 komentarzy107 1577 zdjęć1577 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
26.04.2018 - 04.08.2018
 
 
11.09.2017 - 06.10.2017