Z gor wracamy do Dzalal - Abadu. Po przyjedzie od razu pierwsze kroki kierujemy w strone dzialajacej w miescie polskiej misji ksiezy - jezuitow, o istnieniu ktorej dowiadujemy sie jeszcze podczas pobytu w Arslanbobie.
Na miejscu zostajemy przyjeci z duza sredecznoscia dzieki czemu rowniez i nam jest milo, tym bardziej, ze w koncu slyszymy ojczysta mowe, co szczegolnie tutaj, pomimo glebokiej fascynacji lokalna kultura nabiera wyjatkowego znaczenia.
W trakcie rozmowy dowiadujemy sie miedzy innymi o zbrojnym ataku uzbeckich fundamentalistow na posterunek graniczny w...Khunabadzie, do ktorego doszlo tydzien temu, zatem dwa dni po naszym przyjedzie do Kirgistanu. Szczegolow incydentu niestety nie znamy, a jadyna potwierdzona oficjalnie informacja jest zamkniecie granicy do odwolania. Nie mniej jednak wiadomosc tlumaczy obecnosc wojska na ulicach miasta, a widok uzbrojonych zolnierzy kontrastuje z hucznie obchodzonym tego dnia dniem dziecka.
My informacje o zajsciu przyjmujemy z lekkim niedowierzaniem, nie potrafiac sie do niej w zaden sposob ustosunkowac, biorac pod uwage z jednej strony w zasadzie tylko mile wspomnienia zwiazane ze spotkanymi tam kirgijskimi celnikami, z drugiej z kolei, majac wciaz jeszcze swiezo w pamieci pobyt w Kotlinie Ferganskiej. Dlatego ciezko pokusic sie o obiektywna ocene, tym bardziej, ze w duzej mierze do obecnej niezwykle zawilej sytuacji politycznej w regionie przyczynili sie przeciez Rosjanie, a dodajmy, ze swoje prawa do terytoriow roszcza sobie rowniez Tadzykowie.
U ksiezy goscimy dwa dni, podczas ktorych koncentrujemy sie glownie na odpoczynku w zaciszu pieknego, zacienionego ogrodu, przepierce brudnych ciuchow oraz konserwacji zuzytego juz nieco sprzetu. Przy okazji oczywiscie zwiedzamy miasto, ktore oprocz aspektow kulinarnych nie wywiera na nas specjalnego wrazenia, choc warto zaznaczyc, ze wlasnie tutaj swoj poczatek ma Tulipanowa Rewolucja bedaca reakcja spoleczenstwa na zlodziejska polityke skorumpowanego rzadu, przynaszaca w rezultacie jego zmiane, co w praktyce jednak, podobnie zreszta jak na Ukrainie po Pomaranczowej Rewolucji nie wplywa znaczaco na wzrost stopy zyciowej przecietnego obywatela kraju, ktory tutaj by przezyc wciaz musi liczyc wylacznie na siebie, nie dostajac od panstwa przy tym nawet zlamanego grosza.
Pobyt w Dzalal - Abadzie to rowniez sposobnosc do pierwszego od wyjazdu z Polski kontaktu telefonicznego z rodzina dzieki wyjatkowo niskim kosztom polaczen telefonicznych. Cena polaczenia z Polska na telefon stacjonarny wynosi bowiem
4 SOM/min, co mniej wiecej odpowiada 30 - 40gr w zaleznosci od kursu walut.
Poniewaz glownym celem przyjazdu do Kirgistanu jest trekking pod Pikiem Lenina z Dzalal - Abadu kierujemy sie na poludnie i po kilku godzinach jazdy autobusem dojezdzamy do Osz, drugiego pod wzgledem wielkosci miasta w kraju polozonego na trasie Jedwabnego Szlaku, bedacego zarazem ostatnim wiekszym osrodkiem miejskim w promeniu kilkuset kilometrow.
Strategiczne polozenie miasta, a takze jego swietlana przeszlosc, swiadectwem ktorej jest kilka wspanialych zabytkow decyduja o pozostaniu w Osz przez kilka dni.
Tutaj robimy glowne zapasy przed dwutygodniowym trekkingiem w Pamirze oraz dodatkowo delektujemy sie sloncem, majac swiadomosc, ze w gorach wciaz panuje zima.
Przy okazji odwiedzamy rowniez rosyjski konsulat, gdzie orientujemy sie w kosztach i wymogach dotyczacych wystawienia rosyjskiej wizy turystycznej w placowkach dyplomatycznych w Chinach, ktorych brak w naszych paszportach stanowi jedyny niedporacowany jeszcze punkt wyprawy.
Z uzyskanych informacji wynika, ze najlepszym miejscem do jej zdobycia jest ambasada w Szanghaju, ktora w odroznieniu do jej pekinskiego odpowiednika nie stwarza problemow natury formalnej. W zwiazku z tym, poki co znajdujac sie jeszcze w Kirgistanie postanawimy kwestie dotyczaca powrotu do Polski zostawic do przemyslenia na pozniej, koncentrujac sie na istotniejszej sprawie, ktora jest zorganizowanie transportu do wioski Sary - Mogul, polozonej 40km od naszej wymarzonej gory.
W Osz zatrzymujemy sie w prywatnym mieszkaniu jednego z ksiezy, ktory jeszcze w Dzalal - Abadzie oferuje nam swoja pomoc, wreczajac klucze do domu. Prosi jedynie o ich zwrot w dniu naszego wyjazdu sasiadce, ktora co ciekawe urodzila sie w Bialymstoku skad od razu, wraz z rodzicami zostala przesiedlona na wschod by ostatecznie tutaj osiasc. Nie zna jednak jezyka polskiego dlatego o szczegoly jej dalszej tutlaczki po swiecie nie pytamy.
Zakladany plan znalezienia publicznego transportu w strone Piku Lenina, ktory pozwoliby zaoszczedzic troche pieniedzy jest trudniejszy niz mogloby sie wydawac. Mimo to nie poddajemy sie latwo, rozwazajac wszystkie mozliwosci. To, co prawda zmusza nas do pozostania w miescie o jednen dzien dluzej, jednak dzieki temu odnajdujemy autobus widmo, ktorym placac bardzo przyzwoita cene jedziemy do wioski Ak - Bodo oddalonej od Sary Mogul o okolo 50km.
Wsiadajac do autobusu i zegnajac sie tym samym ze skapanym w sloncu Oszem nie przypuszczamy, ze za kilka godzin, opuszczajac nasz srodek transportu powitamy wioske Ak - Bodo przykryta delikatna warstwa bialego puchu. Na ten widok krotkie spodenki i koszulki natychmiast zamieniamy na spodnie i polary. Nie zapominamy oczywscie o czapkach, ktore od dzisaj stanowic beda nieodlaczny element naszego stroju.
Po dotarciu na miejsce i ocenie sytuacji zakladany plan zlapania jeszcze tego samego dnia transportu do Sary - Mogul, ewentualnie do polozonej po drodze wioski Sary Tash wydaje sie ciezkim do zrealizowania. Padajacy obficie snieg z deszczem nie zacheca do stania na drodze i lapania stopa, zreszta praktycznie martwy ruch nie daje takiej mozliwosci.
W tym miejscu tytulem wyjasnienia trzeba dodac, ze droga prowadzaca do Sary Mogul jest tylko utwardzana i przekracza przelecz o wysokosci 3600m n.p.m. w zwiazku z czym okolicznosci pogodowe panujace tego dnia nie pozwalaja na jej pokonanie samochodom osobowym, co tlumaczy pustki na drodze. Z kolei wypadajaca tego dnia niedziela eliminuje dodatkowo z ruchu samochody ciezarowe jedyne, zdolne do poradzenia sobie z panujacymi warunkami atmosferycznymi i drogowymi. Dlatego poki co chowamy sie pod dziurawym dachem prawdopodobnie przystanku autobusowego, debatujac nad dalszym planem, dodajmy w towarzystwie powiekszajcej sie z kazda chwila grupa ciekawych nas mieszkancow wioski. Efektem tego, nie moze byc nic innego jak propozycja gosciny. Brak perspektyw na wieczor oraz wyjatkowo niesprzyjajaca aura sprawiaja, ze po chwili siedzimy juz przy suto zastawionym stole wraz z cala goszczaca nas rodzina, po raz kolejny dziekujac w duchu od dluzszego czasu sprzyjajacemu nam losowi.
Rozmowa podczas posilku przebiga w bardzo przyjaznej atmosferze dotykajac nierzadko polityki. Swiadomosc zyczliwych nam ludzi oraz wyraznie wyczuwalne cieplo ogniska domowego kontrastujace ze slota za oknami nagle uswiadamiaja nam tesknote za domem.
Sytuacja, w ktorej sie znalezlismy, bez mozliwosci wykonania praktycznie zadnego ruchu zmieniajacego nasze polozenie przypomina szach, z ktorych zawsze nalezy sie liczyc na wyprawach o takim charakterze. Poczucie bezradnosci, calkowita zaleznosc od pogody, a wreszcie zdanie sie na laske i nielaske spotkanych ludzi to bowiem moment towarzyszacy kazdej wyprawie, w ktorym takie pojecia jak dom, rodzina, glod czy zdrowie nabieraja pelnego, prawdziwego znaczenia jakze odmiennego, od tego ktore znamy z definicji, o ktorym zreszta w ciaglym pospiechu zapominamy. Nie zdajac sobie sprawy z daru, ktory przynosi nam los w postaci codziennych bezpiecznych powrotow do domu, oczekujacych na nasz powrot bliskich czy pelnej lodowki swiezego jedzenia nie pozwalajacej na poznanie uczucia glodu dodatkowo zywimy do niego ciagla pretensje o krzywde, ktora nam wyrzadzil, dajac zbyt malo.
Dopiero tutaj bezdomni i zmarznieci i nawet nie glodni uswiadamiamy sobie nasze dotychczasowe "pieskie zycie", do ktorego nam teskno, a ktore jest nam przeciez dane. Wlasnie dlatego mysle, ze ta chwila jest jednym z glownych powodow naszego podrozowania. Znajac jej smak i wartosc w momencie kompletnego zatracenia, ktorego powodow jest zawsze bez liku organizujemy kolejne podroze. Uciekamy, szukajac oczyszczenia. Zebranymi pamiatkami po nich jest stopniowo powiekszajacy sie bagaz doswiadczen, na bazie ktorego powstanie w przyszlosci solidny fundament wlasnego domu, w ktorym ognisko domowe nie zgasnie nigdy, jego ogien bowiem podtrzymywac beda wszystkie wspomnienia i zdjecia przypominajace chwile zwatpienia, slabosci i tesknoty, ktore wspolnie przezywalismy w trakcie naszych wspolnych wypraw, a fakt ich istnienia...
Chwile zadumy brutalnie przerywa syn gospodarza oznajmiajac, ze wlasnie zatrzymal jeep'a z turystami udajacych sie do Sary Tash. Szybko wiec ubieramy sie i idziemy na droge w celu dopytania szczegolow. Wspomniani turysci okazuja sie starszym malzenstwem Anglikow jadacych z Osz do Tadzykistanu, ktory to kraj zamierzaja przejechac na rowerach. Oferuja zabranie tylko dwojga z nas z powodu braku miejsca w samochodzie. Poniewaz takie rozwiazanie kompletnie nie wchodzi w gre serdecznie dziekujemy za chec udzielenia pomocy i wracamy do naszego gospodarza, ktory po uslyszeniu szczegolow rozmowy najwyrazniej stawia sobie za punkt honoru zorganizowanie nam transportu, obiecujac, ze jesli nie dzisiaj to napewno jutro, a jesli dopiero jutro to jego dom jest naszym domem dzisiejszej nocy i po tych slowach wychodzi.
Po pewnym czasie robi sie juz pozno dlatego nie chcac naduzywac goscinnosci postanawiamy polozyc sie spac, kiedy to niespodziewanie pojawia sie gospodarz, oznajmiajac z wyrazna satysfakcja, ze za godzine przyjedzie auto, ktore zabierza nas do Sary Mogul gdzie dodatkowo przenocujemy u jego wlasciciela. Poniewaz cena przejazdu jest wyjatkowo atrakcyjna bez wahania przymujemy propozycje.
Pozostala godzina do odjazdu to akurat tyle czasu, by zjesc przygotowana specjalnie na ta okazje kolacje, bez spozycia ktorej gospodarz nie pozwala nam wyjsc.
O 11 w nocy wychodzimy. Ubrani w polary i kurtki, wspomgajac sie dodatkowo czapkami i rekawicami marzniemy. Wciaz pada snieg, na tyle mocno by marke zaparkowanego na drodze samochodu rozpoznac dopiero bezposrednio przed nim. To UAZ. Mozliwosci tego pojazdu niejednokrotnie podziwalismy na wczesniejszych naszych wyprawach dlatego z duzymi nadziejami na pokonanie trasy wchodzimy do srodka gdzie okazuje sie, ze droge pokonamy w towarzystwie amatorskiej druzyny siatkarzy z Sary Mogul wracajacych wlasnie z rozgrywanej w Osz spartakiady, a odniesiony tam sukces swietuja po drodze, pijac wodke dodajmy z kierowca.
Pelni obaw, nie majac juz mozliwosci odwrotu oddajemy sie w rece losu, ktory znow jest dla nas laskawy, pozwalajac na bezpieczne pokonanie przeleczy i reszty drogi. Kierowca bowiem okazuje sie na tyle trzezwy by bez problemu poradzic sobie z przepadzista gorska serpentyna. Po drodze jeszcze tylko jeden przystanek w wisce Sary Tash na niezbedne zakupy w postaci wodki i o 1 w nocy dojezdzamy do celu podrozy. Brodzac po lydki w sniegu zgodnie z obietnica udajemy sie do domu kierowcy gdzie od razu kladziemy sie spac, myslac juz tylko wylacznie o jutrzejszym spotkaniu z Pikiem Lenina.