Geoblog.pl    Visionaire    Podróże    Szlakiem Jedwabiu i Herbaty...    Pik Lenina cz.II
Zwiń mapę
2009
10
cze

Pik Lenina cz.II

 
Kirgistan
Kirgistan, Saryk-Mogol
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 7091 km
 
Przemoczony i brudny wchodze do namiotu. Sciagam ublocone, ciezkie buty, ktore ukladam w przedsionku. Zaraz za nimi laduje mokry plecak. Siadam w srodku. Czuje, ze w tej chwili to wszystko na co mnie stac. Zmeczenie po wielogodzinnej, wyczerpujacej wspinaczce na bezimienny czterotysiecznik nie pozwala juz na zdjecie mokrych ubran nieprzyjemnie klejacych sie do skory, dodatkowo potegujacych uczucie zimna.
Otepialy w pozycji, w ktorej usiadlem zastygam w bezruchu, wsluchujac sie w odglos uderzajacych raz po raz o namiot kropel deszczu. Monotonia tej muzyki sprawia, ze z kazda chwila oddalam sie od otaczajacej mnie rzeczywistosci, nie baczac na ziab i dreczace od kilku godzin uczucie glodu.
Z objec letargu nagle wyrywa mnie odglos rozpinanego zamka namiotu. To Gosia. Nie mniej przemoczona i brudna zdejmuje ciezkie, ublocone buty, ktore stawia zaraz obok moich. Rownie zmeczona siada w namiocie gotowa popelnic moj blad.
Wyrwany z odretwienia w pore dostrzegam gromadzace sie na podlodze krople wody ociekajace z naszych ubran. Zapominajac o zmeczeniu natychmiast zdejmujemy przemoczone rzeczy i wchodzimy do cieplych choc wilgotnych na szczescie tylko z zewnatrz spiworow, bedacych w tej chwili bezpiecznym azylem przed panujacym tu chlodem i wilgocia. Teraz w tej pozycji pozostaje tylko dotrwac do rana, do ktorego dzieli nas kilkanascie dlugich godzin. Zmagajac sie z dokuczliwym mrozem niepozwalajacym na spokojna noc po cichu liczymy na laskawy, sloneczny poranek umozliwiajacy wysuszenie mokrych ubran i ogrzanie przemarznietych do szpiku kosci.
Budze sie. Spogladam na zegarek. Dochodzi siodma. W namiocie wciaz jednak panuje polmrok. Wychodzac ze spiwora przypadkowo ocieram sie o sciane sypialni. Jest wilgotna, w dodatku przyklejona do tropiku. Wygladam przez okno. Wszystko w momencie staje sie jasne. Dookola bialo. Zatem kolejny dzien w chlodzie i wilgoci staje sie faktem. Zmuszam sie do wyjscia na zewnatrz. Strzepuje gruba warstwe sniegu szczelnie otulajaca namiot przypominajacy obecnie igloo.
Gory, ktore jeszcze wczoraj bezwstydnie odslanialy swoje wdzieki, kuszac nas do siebie dzisaj jakby skruszone chowaja sie w gestych chmurach surowo skarcone za popelniony grzech pychy.
Przenikliwy ziab poranka i wilgoc w powietrzu nie zachecaja do optymizmu. Dodatkowo monotonna sceneria otoczenia, ktorej jedynymi odcieniami sa biel sniegu i szarosc nieba nie daja zludzen na spedzenie udanego dnia, potegujac wrecz uczucie przygnebienia i beznadziei. Tylko lezacy przy namiocie zmokniety wilk towarzyszacy nam nieprzerwanie od kilku dni radosnie macha ogonem na moj widok...
Wyraznie bijace z jego oczu szczescie, ktorego powodem nieskromnie przyznaje jest moja osoba niespodziewanie podnosi poczucie wartosci, byc moze dzieki temu rowniez nie pozwala poddac sie unoszacej sie w powietrzu atmosferze przygnebienia. Bo skoro pies bedacy przeciez w duzo gorszej sytuacji ode mnie potrafi odnalezc radosc i cieszyc sie chwila mimo niesprzyjajcej aury dzisiejszego dnia dlaczego ja mialbym przekreslac dzien, ktory wlasciwie jeszcze sie nawet na dobre nie zaczal?
Kierujac sie ta mysla dostrzegam nagle wyrazny grymas na swojej twarzy, ktory jak przypuszczam wynika z niemozliwej do przelkniecia, rosnacej w ustach niesmacznej pogody, ktora dzisiaj na sniadanie serwuje natura. Przypominajac sobie jednak powod mojego przyjazdu w to miejsce wynikajacy przeciez z niczym nieprzymuszonej, wlasnej woli, bedacy jednoczesnie swiadoma akceptacja panujacych tu warunkow i zasad ide w slady wilka, zmieniajac calkowicie nastawienie do otoczajacej rzeczywistosci. Towarzyszyc mi ono bedzie juz do konca trekkingu pod Pikiem Lenina, ktory choc wyczerpujacy, byc moze wlasnie dlatego dzisiaj stanowi dla mnie wartosc nie do przecenienia. A bylo to mniej wiecej tak...
Wspomniany wczesniej odcinek drogi pokonujemy w trzy dni. Slimacze tempo marszu wynika przede wszystkim z kaprysnej pogody zmuszajacej nas do wczesniejszych niz zakladamy przystankow na nocleg. W zasadzie czyste niebo kazdego poranka stopniowo, z godziny na godzine przykrywa bowiem gruba warstwa olowianych chmur przynoszacych w rezultacie po poludniu obfite opady trwajace bez ustanku do poznego wieczora.
Dodatkowa przeszkoda okazuje sie wysoki stan rzeki, ktorej wartki nurt okazuje sie wystarczajaco silny by przesuwac po dnie duze kamienie, a my jestesmy na tyle slabi by nie dac sobie z nim rady. W zwiazku z tym postanawiamy kontynuowac marsz, idac w gore rzeki niewygodna dolina pomiedzy ogromnymi glazami hamujacymi predkosc marszu. Mamy jednak nadzieje na przekroczenie rzeki w gornym jej odcinku, gdzie jak sadzimy jej koryto powinno byc juz plytsze i wezsze. Tak sie jednak nie dzieje, a rzeka dodatkowo wcina sie coraz glebiej w doline, ktorej strome stoki ostatecznie pozbawiaja nas szans i zludzen na pokonanie tej ostatniej przeszkody stajacej na drodze do celu, od ktorego dzieli nas tylko kilka kilometrow.
Mozliwosci dotarcia do celu pozbawiamy sie jednak sami na wlasne zyczenie. Przyczna lezy bowiem w bledzie logistycznym, ktory popelniamy zaraz na samym poczatku. Zupelnie nie biorac pod uwage ewentualnosci wystapienia wysokiego stanu wody, ktory o tej porze roku wydaje sie oczywisty ze wzgledu na roztopy rezygnujemy z wygodnej drogi prowadzacej do mostu, a nastepnie do samej bazy na Polanie Lugowej. Zamiast tego obieramy trase biegnaca rownolegle do rzeki prowadzaca przez kraine wielkich wzgorz morenowych, ktorych jestesmy niezmiernie ciekawi, zostawiajac tym samym przekrocznie rzeki na pozniej. Wzgorza sa tak ogromne, ze gdyby nie bezposrednie sasiedztwo gor Pamiru bez watpnienia same w sobie moglby stanowic osobne pasmo gorskie.
Pogodzeni z porazka, nie chcac tracic kolejnego dnia na powrot do mostu decydujemy sie kontynuowac marsz w gore rzeki, szukajac dogodnego miejsca na rozbicie bazy mniej wiecej na wysokosci Polany Lugowej tyle tylko, ze po przeciwnej stronie rzeki.
Wedrujac pomiedzy osniezonymi, lagodnymi wzgorzami przypadkiem odkrywamy kraine, ktorej istnienia zupelnie sie nie spodziewamy. To kraina "tysiaca malenkich jezior" o fantazyjnych ksztaltach zaszytych gleboko pomiedzy wzniesieniami. Jej czyste piekno zaurocza nas do tego stopnia, ze baze rozbijamy w jej samym sercu nad turkusowa tafla wody jednego z nich.
Bezposredni widok z namiotu na osniezone, wystajace spod ziemi monumentalne gory oraz na urokliwe jezioro, w ktorego wodach kazdego dnia przeglada sie strojacy sie w krolewskie szaty dumny Pik Lenina, zdradzajac tym samym slabosc samego do siebie sprawia, ze nie rozpamietujemy dluzej popelnionego bledu. Bo czy mozna wyobrazic sobie cudowniejszy widok z wlasnego domu?
Wlasnie dlatego tutaj spedzamy kilka dni, podczas ktorych robimy calodniowe, gorskie wycieczki, poszerzajac tym samym nasz krag poznawczy okolicy.
Od pewnego czasu towarzyszy nam pies, ktorego uroda zdradza scisle pokrewienstwo z wilkami, o ktorych przestrzegaja nas miejscowi, a ktorych obecnosc odkrywamy w wyzszych partiach gor ujawniajaca sie rozszarpanymi szczatkami ogromnego jaka, ktory bez watpienia padl ich ofiara.
Celem jednego z trekkingow jest bezimienny czterotysiecznik, ktorego zdobycie wedlug naszej oceny lezy w naszym zasiegu. Kluczem do sukcesu wydaje sie wylacznie czas i pogoda. Wychodzac wczesnie rano pierwszy czynnik gwarantujacy sukces zostaje spelniony, drugi jednak zdecydowanie wazniejszy niestety nie. Wychodzimy bowiem w deszczu, majac nadzieje na poprawe pogody w trakcie wspinaczki.
Poniewaz na szczyt nie prowadzi zadna sciezka, biorac pod uwage zalegajacy na stokach snieg wybieramy w tej sytuacji jedyna mozliwa droge biegnaca stosunkowo lagodna aczkolwiek waska grania. Nasze obawy budza jedynie zalegajace bezposrednio pod wierzcholkiem nawisy sniezne, ktore nawet tutaj ponad kilometr nizej wygladaja imponujaco.
Droga do podnoza gory, podczas ktorej natrafiamy na zaszyta pomiedzy wzgorzami osade zabiera nam dwie godziny. Jej mieszkancy zgodnie z przyjeta tu serdeczna goscinnoscia zapraszaja nas do siebie na obiad, oferujac przy okazji bezinteresownie nocleg, slyszac, ze spimy pod namiotami o tej porze roku. My jednak zmotywowani wyrazna poprawa pogody nie mozemy pozwolic sobie na strate czasu, obiecujac wizyte kolejnego dnia. Po pewnym czasie osiagamy gran, ktora stopniowo pniemy sie do gory. Z kazdym krokiem snieg staje sie coraz glebszy, a wysokosc daje o sobie powoli znac w postaci splyconego oddechu powodujacego zadyszke zmuszajaca nas do czestszych przystankow na odpoczynek. Rekompensata poniesionych trudow sa jednak niesamowite widoki na nasza kraine "tysiaca malenkich jezior" oraz caly masyw Piku Lenina, ktorego oddech czujemy na plecach. W pewnym momencie dochodzimy do miejsca, w ktorym czujemy, ze wierzcholek jest zdecydowanie w naszym zasiegu. Do jego zdobycia jednak dzieli nas kilkaset metrow grani pokrytej na tym odcinku wspomnianymi wczesniej nawisami budzacymi nasze obawy. Dysponujac jednak komfortem czasowym postanawiamy zmierzyc sie z zalegajaca gruba warstwa nawianego sniegu. Zapadajac sie nierzadko po piers, krok po kroku brniemy do przodu. Co kilka metrow zmieniamy prowadzacego, torowanie bowiem w kopnym sniegu przypomina zapadanie sie w bagnie wyssysajacym ostatki sil.
Wspinaczke dodatkowo utrudnia odbijajca promienie sloneczne biel sniegu razaca niemilosiernie oczy nawet pomimo zalozonych okularow. To sprawia, ze po pewnym czasie oczy nie rejestruja zalaman terenu, co w rezultacie moze wyprowadzic nas na nawisy sniezne. Swiadomi zagrozenia stramy sie caly czas skupic mysli, chowajac przy okazji, co jakis czas glowy pod kurtki, dajac w ten sposob chwilowy odpoczynek zmeczonym oczom.
Pochlonieci bez reszty przecieraniem drogi nie zauwazamy naglego zalamania pogody. Za nami niespodziewanie pojawia sie czarna chmura, ktorej ogromne cielsko w momnecie przykrywa cale niebo. Poniewaz do szczytu dzieli nas doslownie juz kilkadziesiat metrow postanawiamy kontynuwac wspinaczke by nastepnie zejsc grania do najblizszej doliny i tam przeczekac zblizajaca sie niechybnie burze.
Na szczyt wchodzimy jednak targani huraganowym wietrem unoszacym tumany sniegu ograniczajace widocznosc praktycznie do zera. W tej sytuacji nie pozostaje nam nic innego jak przeczekanie zywiolu na szczycie, liczac na szybka poprawe pogody. Skuleni w sobie, ubrani we wszystko, co mamy czekamy na okno w niebie dajace mozliwosc rozeznania sie w terenie. Poki co jednak nic na to nie wskazuje, a my oblepiani nawianym sniegiem marzniemy coraz bardziej. Powrot po wlasnych sladach wyklucza mozliwosc wejscia na nawisy, ktora w tych warunkach jest wielce prawdopodobna. Na szczescie dlugo juz nie musimy czekac i po pewnym czasie zywiol stopniowo ustepuje, odslaniajac nam droge, ktora bezpiecznie schodzimy do doliny skad po odpoczynku po kilku godzinach marszu w strugach deszczu wracamy do namiotu gdzie szybko sciagamy ublocone, ciezkie buty, ktore ustawiamy...








 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (3)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
Visionaire
Tomasz Kik
zwiedził 13% świata (26 państw)
Zasoby: 250 wpisów250 107 komentarzy107 1577 zdjęć1577 0 plików multimedialnych0
 
Moje podróżewięcej
26.04.2018 - 04.08.2018
 
 
11.09.2017 - 06.10.2017