Wspinaczka na bezimienny czterotysiecznik stanowi kulminacyjny punkt trekkingu pod Pikiem Lenina. Kolejnego dnia zgodnie z wczesniejszymi ustaleniami planujemy rozpoczac zejscie z gor do oddalonej o okolo 40km od naszej bazy wioski Sary - Tash. Czeka nas tam karkolomne zadanie zorganizowania transportu na Przelecz Irkeshtam, na ktorej znajduje sie jedno z dwoch przejsc graniczych z Chinami stanowiacych kolejny, najdluzszy bo dwumiesieczny etap naszej podrozy po Azji.
By jednak tego dokonac musimy najpierw przekroczyc, co najmniej dwie rzeki, ktore mimo, ze male o tej porze roku moga okazac sie przeszkoda ciezka do sforsowania, co przeciez wyraznie pokazaly nasze ostatnie doswiadczenia. Dlatego na ich podstawie na zejscie z gor przezornie rezerwujemy cztery dni, co wydaje sie wystarczajacym zapasem czasu nawet przy zalozeniu spelnienia sie czarnego scenariusza.
Nasze plany jednak szybko, bo juz nastepnego dnia weryfikuje kaprysna pogoda skutecznie zatrzymujac nas na miejscu. Wyjatkowy ziab oraz obfite opady sniegu sprawiaja, ze o powrocie nie moze byc mowy. Dlatego by nie spedzic calego dnia w wilgotnych namiotach postanawiamy skorzystac z zaproszenia i udac sie z wizyta do odkrytej wczoraj wioski. W tym miejscu trzeba jednak uczciwie przyznac, ze decyzja o odowiedzinach wynika z zimnej kalkulacji, ktorej wynik w naszym polozeniu moze byc tylko jeden. Przyjemne cieplo bijace z kominka, smaczna goraca strawa oraz po prostu sposobnosc na zabicie czasu to wystarczajace powody by bez chwili wahania opuscic smutne i mokre dzisiaj obozowisko.
Podjeta decyzja o wizycie okazuje sie strzalem w dziesiatke. Oprocz mozliwosci degustacji zreszta pierwszy raz w zyciu produktow z mleka jaka, ktore nawiasem mowiac smakuja po prostu wybornie mamy rowniez okazje dowiedziec sie wielu ciekawych rzeczy dotyczacych codziennego zycia tutejszych pasterzy.
Sadzac do tej pory o sezonowsci ich zajecia szczegolnie tutaj pod Pikiem Lenina w warunkach przeciez skrajnie roznych od tych w gorach Arslanbobujakze jestesmy zdziwieni slyszac, ze miejsce w ktorym obecnie goscimy jest ich calorocznym domem w pelnym tego slowa znaczeniu. I moze nawet nie byloby to dla nas niczym nadzwyczajnym gdyby nie panujacy tu srogi klimat decydujacy o braku elektrycznosci i opalu, wykluczajacy wszelka uprawe, a zima czesto uniemozliwiajacy dotarcie do cywilizacji, a scislej jej przedmiesc, najblizsze miasto - Osz oddalone jest bowiemo kilkaset kilometrow.
Zycie, o ktorym slyszymy podczas gosciny nie do przyjecia w realiach europejczyka tutaj wydaje sie czyms normalnym. Bo oczywistym w koncu jest uzywac nafty zamiast pradu, a grzejnik elektryczny badz kaloryfer zastapic wysuszonymi odchodami jakow dajacych w rezultacie takie samo blogie cieplo przy czym darmowe. Interent z kolei mozna z powodzeniem zastapic ksiazkami, ktorych tu pod dostatkiem, a gry komputerowe nizrozumiala dla nas zabawa polegajaca na podrzucaniu oszlifowanych specjalnie w tym celu kamieni. Telefon... wystarczy bezposrednia wspolna rozmowa przy posilku, na ktory ciezko pracuje tu kazdego dnia cala rodzina.
Dlatego czlowiek pozostawiony tutaj samemu sobie znalazl wyjscie z tej niezmiernie ciezkiej sytuacji. Dzisaj pomimo, ze zmuszony do codziennje, ciezkiej pracy akceptuje, a wrecz docenia zycie tutaj, co niejednokrotnie podkresla nasz romowca.
Surowosc klimatu jednak sprawia, ze ludzie podporzadkowani silom natury zdani na jej laske i nielaske wyksztalcili doskonala wrecz umiejetnosci wspolpracy i solidarnosci, a wiec i kompromisu stanowiacych mysle jedyna szanse przetrwania w tych skrajnie trudnych warunkach. Z tego tez powodu wlasnie tutaj upatrje przyczyne glebokiej serdecznosci, otwartosc oraz goscinnosci tych ludzi. Bo laska panska na pstrym koniu jezdzi, a oni doskonale zdajac sobie sprawe z tej oczywistej prawdy niejednokrotnie zreszta jej smakujac swiadomi sa faktu, ze predzej czy pozniej, bedac w potrzebie skorzystaja z pomocnej reki sasiada, bez ktorej niechybnie by zgineli.
My tymczasem obdarowani na droge specjalami z mleka jaka oraz chlebem domowego wypieku wracamy do namiotow. Po dniu pelnym wrazen zapowiadajacym sie przeciez tak strasznie nieciekawie kladziemy sie spac, zalujac, ze jutro opuscimy to miejsce, ktore oprocz fizycznego piekna dzsiaj za sprawa spotkanych ludzi, ktorych historia choc prosta w swej istocie stanowi nauke, ktorej wartosc jest nie do przecenienia.
Kolejnego dnia, korzystajac z wyraznej poprawy pogody po czesciowym wysuszeniu wilgotnych ubran opuszczamy nasza kraine "tysiaca malenkich jezior i wielkich ludzi", kierujac sie w strone wioski Sary - Tash.
Po kilku godzinach marszu docieramy na pierwszej rzeki. Tu spotyka nas mila niespodzianka w postaci niskiego stanu wody. To sprawia, ze pierwsza przeszkode pokonujemy szybko i sprawnie dlatego postanawiamy kontynuowac marsz do zmroku. Tym razem jednak jak to zwykle w takich sytuacjach bywa na przeszkodzie do realizacji naszych planow staje wylaniajaca sie na horyzoncie...kirgijska jurta. Poniewaz polozona jest dokladnie na naszej drodze idziemy konsekwentnie w jej kierunku zupelnie nieswiadomi jeszcze grozacego nam niebezpieczenstwa. Tym samym popelniamy ogromny blad, za ktory jednak do dzisiaj jestesmy ogromnie wdziecznie losowi.
Z jurty bowiem nagle wybiega zamieszkujaca ja liczna rodzina przyjaznymi gestami zapraszajac nas do srodka. Poczatkowo w akcie deseracji ratowania naszych dzsiejszych planow podejmujemy rozpaczliwa probe stawiania oporu. Szybko jednak rezygnujemy z nierownej walki, zostajac niemal sila wepchnieci do srodka. Kobiety zajmuja miejsce na lewo, mezczyzni na prawo. Takie panuja tu zasady i nawet zwiazki miedzyludzkie zarwno te nieformalne, ale rowniez formalne nie sa w stanie tego zmienic.
A przed nami w momencie laduja specjaly lokalnej kuchni, ktorej podstawa jest oczywiscie doskonaly nabial oraz lokalna wariacja secyficznie wygladajacych nalesnikow. Do tego nieodlaczny element kazdego posilku - czaj oczywiscie zielony. Danie choc banalne w swojej istocie po dlugiej wedrowce z placakami, w doborowym towrzystwie nie znajacych zupelnie jezyka rosyjskiego rodowitych Kirgizow smakuje wysmienicie.
Po pewnym czasie do jutry wraca glowa rodziny wraz z osmioletnim wnukiem, ktory jak sie okazuje wlada biegle jezykiem rosyjskim, pelniac od tej chwili role tlumacza, co ulatwia kontakt z Kirgizami. Dzieki temu dowiadujemy sie, ze rodzina przyjechala dopiero wczoraj na letni wypas bydla, bedac jeszcze w trakcie instalacji wszelkich wygod oraz zagrody dla zwierzat, ktora po posilku pomagamy postawic. Z kolei najmlodsi przedstawiciele kirgijskiej rodziny w ramach rewanzu pomagaja nam rozbic nasze namioty, ktore stawiamy w bezposrednim sasiedztwie jurty, postanawiajac spedzic tutaj noc.
Kiedy wszystko jest juz gotowe udaje sie na spacer z aparatem po okolicznych wzgorzach, w ktorym towarzyszy mi nasz tlumacz oraz wilk, ktoremu staramy sie znalezc dom u rodziny Kirgizow. Spacerujac po wzgorzach wsrod falujacych na wietrze zieleniacych sie traw zywo rozmawiamy, zapominajac obustronnie o dzielacej nas roznicy wieku. Opowiadajac ciekawemu tlumaczowi o Polsce, rodzinie, pracy oraz zwiazanej z nia emigracji zarobkowej spotykam sie z niespodziewanym zrozumieniem z jego strony, nagle slyszac:
- "ja poniemaju ocien charaszo, sjejczas eta wsiegda krizis, u nas toze dziengi nie tu" mowi.
Po powrocie zostajemy zaproszeni na kolacje, ktorej daniem glownym tym razem jest kirgijska odmiana plowu, ktorego baze tutaj stanowi, w odroznieniu do wersji muzulmanskiej makaron. Porcje sa tak ogromne, ze zdecydowanie przekraczaja mozliwosci naszych zoladkow jednak nie chcac urazic naszych gospodarzy popelniamy grzech nieumiarkowania w jedzeniu i piciu, ktory na szczescie uchodzi nam bezkarnie.
Kolejnego dnia wczesnie rano po sniadaniu oczywscie w jurcie zegnamy sie z rodzina sympatycznych Kirgizow, majac glebokie postanowienie calodniowego marszu, nie przyjmujac przy tym zadnych zaroszen ze strony spotkanych ludzi. Tym razem w koncu dopinamy swego dlatego wieczorem tego samgo dnia rozbijamy namioty nieopodal wioski Sary - Tash, opracwujac powoli plan zoorganizowania transportu do granicy.