Znow w autobusie. W ten tylko sposob mozna opuscic opustoszaly Hotan, ktory dzisiaj w niczym nie przypomina tetniacego zyciem gwarnego miasta.
Liczne stragany, a wraz z nimi gesty tlum ludzi gdzies nagle zniknely, obnazajac tym samym jego brzydote. Odrapane, szare mury, cuchnace zaulki, zasmiecone chodniki. Taki wlasnie obraz zastajemy rano. Glowny plac z monumentalnym pomnikiem przedstawiajacym pojednanie Chinczyka z Ujgurem bynajmniej nie przkonuje, razac wrecz hipokryzja zwlaszcza w kontekscie wewnetrznej polityki kraju. Bezbarwna, kamienna bryla - Hotan milczy. Sama w sobie zupelnie bezradna nie przemowi dzisiaj glosem odpoczywajacych po ciezkim dniu w cieniu jej zaulkow kupcow i handlarzy nadajacych jej przeciez wyrazne ksztalty i barwny charakter zawsze raz i tylko raz w tygodniu.
Dlatego spieszno nam opuscic miasto. Udajemy sie wiec na dworzec autobusowy gdzie od razu kupujemy bilety. Po prostu jak najdalej, po prostu na wschod. Niewazne dokad, byle przed siebie.
Wybor pada na Minfeng. Dalej autobus juz nie jedzie, co zreszta dziwic nie moze. Trzysta kilometrow w wiekszosci gruntowej, wyboistej drogi przez piaski Pustyni Takla - Makan to bowiem i tak sporo za duzo dla zdezelowanych autobusow, ktore tu kursuja.
Przejezdzajac przez most zawieszony nad Kaszgarska Rzeka Nefrytowego Smoka zegnamy ostatecznie Hotan i witamy ponownie pustynie, ktora towarzyszyc nam bedzie podczas calodniowej podrozy do kolejnej oazy - Minfengu.
Brak skupiajacych uwage widokow oraz innych ciekawostek za oknami srodkow transportu, ktorymi podrozujemy stwarza zwykle okazje do uzupelnienia notatek. Dodajmy jednak okazje o ile wspolpasazerowie na to pozwola. Nierzadko bowiem na trasie naszej podrozy zdarzaja sie sytuacje, w ktorych to my sami stanowimy nie lada atrakcje, bedac czesto jedyna rozrywka dla znudzonych badz po prostu ciekawych podroznych. Mimo, ze owe sytuacje sa wylacznie milym wspomnieniem nie mniej jednak czasem bywaja irytujace.
Mija godzina jazdy. Za oknami w dalszym ciagu tylko pustynia. Nie spodziewajac sie w najblizszym czasie spektakularnych widokow, targany lekkimi wyrzutami sumienia w koncu wyciagam zeszyt i zabieram sie do pisania. Nie spiesze sie, mam przeciez czas. Przed nami wciaz kilka dobrych godzin jazdy. To wystarczajaco dlugo na ubranie w slowa wszystkich zebranych mysli. Siedzac od strony przejscia wygodnie wyciagam nogi. Zaczynam pisac. Po chwili jednak przerywam. Nie sadze bynajmniej, ze to zjawiskowosc mojej osoby jest powodem zebranego w momencie tuz nade mna tlumu gapiow. To po prostu zwykla ciekawosc nieprzyzwyczajonych do widoku bialego czlowieka prostych, poczciwych ludzi. A potrzeba jej zaspokojenia pcha ich czesto w naszym mniemaniu poza pilnie strzezone przez nas samych granice prywatnosci, ktore tutaj jednak nie istnieja. Efektem tego sa podejmowane na kazdy sposob, co jakis czas niesmiale proby podejrzenia moich zapiskow, a kazda reakcja z mojej strony glosno komentowana na forum. W tej sytuacji, widzac zywe zainteresowanie ze strony grupki ciekawych ludzi nie potrafie i nie moge pozostac obojetny. Bo ani dzielaca nas bariera jezykowa ani zmeczenie, a takze zaden inny powod nie usprawiedliwilby mojej ignorancji w stosunku do tych ludzi, na ktora przeciez napewno nie zasluguja swoim zachowaniem. Bo podrozowac to przeciez dawac rowniez innym siebie. Dlatego mimo rzeczywistej potrzeby nadgonienia brakow w notatkach przerywam pisanie. Odkrywam zeszyt, nawiazujac w ten sposob dialog. Zywe komentarze nie maja konca. Fakt, niewiele rozumiem. Oni zreszta pewnie jeszcze mniej. To nic. Najwazniejsze, ze jest milo, a dodatkowo swiadomosc zainteresowania wlasna osoba innych daje duza satysfakcje. Dlatego wspolne zdjecia i drobiazgi, ktorymi wymieniamy sie przy okazji rozmowy sa jednymi z najcenniejszych pamiatek kazdej podrozy, lacznie z ta do Minfengu.