Do Minfengu dojezdzamy poznym popoludniem. Na miejscu od razu kierujemy sie do kas, ktore o tej porze jak sie okazuje swieca juz pustkami. W tej sytuacji pozostaje tylko tablica odjazdow. Dlugotrwaly proces jej rozszyfrowania nie przynosi niestety pozytywnych wiesci. Autobus do Qiemo - miasteczka oddalonego zalewdwie o 300 km na wschod od Minfengu odjezdza dopiero za dwa dni. Nie widzac w tej chwili innej, realnej mozliwosci wydostania sie z miasta koncentrujemy sie zatem na znalezieniu miejsca na nocleg. Poniewaz hotel dzisiaj nie wchodzi w gre, zapowiada sie bowiem ciepla, gwiazdzista noc lapiemy tuk - tuka, ktorym udajemy sie na obrzeza miasta. Tutaj w polu kukurydzy, rozbijajac namioty juz w zupelnych ciemnosciach spedzamy noc.
Wczesnym rankiem nastepnego dnia po spakowaniu plecakow szybko wracamy do centrum miasteczka. W miedzyczasie jednak zostajemy przylapani przez wlasciciela pola, ktory zamiast spodziewanej dzikiej awantury fotografuje nas telefonem komorkowym, usmiechajac sie przy tym serdecznie od ucha do ucha.
W centrum uspionej miesciny, ktorej szkielet stanowi szeroka niczym moskiewska aleja pusta ulica z powrotem kierujemy sie na dworzec autobusowy. Tym razem w otwartej juz kasie biletowej uzyskujemy informacje, ktore potwierdzaja niestety nasze przypuszczenia. Autobus odjezdza dopiero jutro. To sprawia, ze jedyna szansa szybszego wydostania sie z miasta pozostaje tylko autostop. Biorac pod uwage w zasadzie zamarly ruch na drodze zadanie jest trudne jesli nawet niewykonalne. Brak jednak lepszych pomyslow na spedzenie dnia w miescie, o ktorym istnieniu wiedza chyba tylko wylacznie jego mieszkancy decyduje o tym, ze wychodzimy odwaznie na droge, podejmujac wyzwanie.
Poniewaz los w zyciu czesto bywa przewrotny, a jeszcze czesciej na tego typu wyprawach, o czym przeciez niejednokrotnie mamy okazje sie przekonac po chwili zatrzymujemy przejezdzajacego jeep'a. Nalezy dodac, ze jest on jedynym pojazdem na prostej drodze ciagnecej sie az po horyzont, nie liczac walesajacych sie tu i owdzie jakby zupelnie bez celu tuk - tukow.
Kierowca - mlody Chinczyk wymownymi gestami zaprasza nas do samochodu, mowiac lamana angielszczyzna, ze co prawda do Qiemo nie jedzie, ale moze nas podwiezc ...pol kilometra dalej, tam bowiem mieszka. Chyba tylko absurdalnosc tego pomyslu sprawia, ze wsiadamy w dodatku wdzieczni losowi, ze w ogole udalo nam sie cokolwiek zlapac na opustoszalej niczym Pustynia Takla - Makan drodze.
Po kilkudziesieciu sekundach jazdy zatrzymujemy sie tuz pod brama domu, ktory okazuje sie duzym aczkolwiek na pierwszy rzut oka przytulnym gospodarstwem. Nieoczekiwanie rowniez zostajemy zaproszeni do srodka, z czego z przyjemnoscia oraz nieodparta ciekawoscia korzystamy. Podjeci ogromnym, soczystym arbuzem poznajemy przy okazji sympatycznych rodzicow kierowcy, ktorzy po chwili rozmowy zabieraja nas do swojego sadu na zbior nektarynek.
Sad jest ogromny. Kilkadziesiat kilkudziesieciu metrowych rzedow uginajacych sie pod ciezarem owocow drzewek robi wrazenie. Trzy duze kartonowe pudla zapelniaja sie w kilkanascie minut. Jak sie po chwili okazuje dwa dla nas, jedno na uzytek wlasny rodziny milych Chinczykow. Poniewaz gabaryty podarunku sa dla nas jednak zdecydowanie zbyt duze, przekraczajace mozliwosci naszych plecakow zmuszeni jestesmy niestety delikatnie podziekowac za ten wspanialomyslny gest, tlumaczac sie zreszta zgodnie z prawda koniecznoscia dalszej podrozy.
Z tej sytuacji wedlug rodziny Chinczykow, ktorzy o odmowie nie chca nawet slyszec wyjscie moze byc tylko jedno. Najpierw obiad, zaraz po nim transport samochodem do Qiemo, ktorego cena stanowi wylacznie rownowartosc zuzytego paliwa. To propozycja nie do odrzucenia dlatego bez wahania na nia przystajemy. Tym sposobem juz piec godzin pozniej meldujemy sie w Qiemo, oczywiscie obowiazkowo z dwoma kartonami nektarynek. Tutaj, jeszcze z pomoca uczynnego kierowcy kupujemy bilety na autobus odjezdzajacy wczesnym rankiem do kolejnej zapomnianej, przysypanej piaskiem miesciny - Ruoqiangu.
Wczesna pora odjazdu autobusu sprawia, ze nadchodzaca noc zamierzamy spedzic na dworcu autobusowym. Poniewaz jest on zamykany z chwila odjazdu ostatniego autobusu, o czym wczesniej nie wiedzielismy zostajemy niespodziewanie wyproszeni na zewnatrz przez straznika obiektu, ktory w obliczu naszych prosb pozostaje nieugiety, co gorsza nawet w momencie proby przekupstwa z naszej strony kartonem nektarynek. Tym samym zmuszeni jestesmy do znalezienia miejsca na nocleg, co jednak okazuje sie duzo latwiejsze niz przypuszczamy za sprawa duzych polaci pol uprawnych znajdujacych sie w bliskim sasiedztwie dworca.
Po drodze zupelnym przypadkiem spotykamy jeszcze sympatycznego Australijczyka rosyjskiego pochodzenia, ktory zmierza w kierunku Moskwy w nadzei odnalezienia swoich korzeni. Na koniec przelotnego spotkania obdarowujemy go kartonem nektarynek, pozbywajac sie w ten sposob choc slodkiego to mimo wszystko wciaz balastu krepujacego nasze ruchy.
Kolejny dzien uplywa bez wiekszych niespodzianek. W Ruoqiangu, do ktorego docieramy stosunkowo wczesnie zgodnie z przypuszczeniami na dworcu dowiadujemy sie, ze autobus do miejscowosci Itchinbulak bedacej kolejnym przystankiem podczas przeprawy przez pustynie odjezdza nazajutrz rano.
Nie chcac powtarzac ostatnimi czasy utartego do znudzenia schematu dworzec - nocleg - autobus udajemy sie na skrzyzowanie drog bedace chyba jedynym w promieniu kilkudziesieciu kilometrow z nadzieja na zlapanie okazji. Szczescia dzsiaj jednak nie mamy dlatego po kilku godzinach bezowocnego stania na drodze zrezygnowani wracamy do miasta skazani tym samym na znalezienie w najblizszym czasie miejsca na nocleg.
Tym razem w mysl zasady "pod latarnia najciemniej" wybieramy newralgiczny punkt Ruoqiangu - miejski park wraz z przyleglym do niego ratuszem. Wybor okazuje sie sluszny. Po polnocy park pustoszeje, a my kladziemy sie obok spiacego juz w najlepsze na chodniku stroza parku.
Wyspani jak nigdy wczesnym rankiem po szybkich zakupach wracamy na dworzec. Po chwili siedzimy juz w autobusie, ktorym po kilku godzinach wyczerpujacej jazdy, pokonujac w miedzyczasie ponad trzytysieczna przelecz docieramy do miasteczka Itchinbulak polozonego juz w sasiedniej prowincji Qunghai.
Przyjezdzamy poznym popoludniem. Miasteczko pokryte bialym pylem, polozone u stop postrzepionego gorskiego lancucha kolorami nawiazujacego do odcieni miesciny z daleka wydaje sie otulone zimowa szata. To jednak nie snieg barwi okolice na bialo lecz pyl, ktorego zrodlem jest polozona nieopodal kopalnia azbestu.
Im blizej osady tym gorzej. Dojezdzamy. Tutaj czar ostatecznie pryska. Okolica robi przygnebiajace wrazenie. Ruiny domostw, zaspy smieci, walesajace sie bezpanskie, wyglodniale psy, wyniszczeni do granic mozliwosci ludzi, a losy kazdego z nich niewatpliwe krzyzuja sie kilkadziesiat metrow ponizej ziemi w kopalni... To wlasnie Itchinbulak. Taki obraz zastajemy zaraz po przyjezdzie. To sprawia, ze z miasteczka postanawiamy wydostac sie za wszelka cene jeszcze tego samego dnia. Szybko wiec lapiemy platny transport do sasiedniej miejscowosci Huatugou, tym samym opuszczajac to wyjatkowo ponure miejsce. Po godzinie jazdy juz na miejscu czeka nas nieoczekiwanie mila niespodzianka w postaci bezposredniego, dalekobieznego autobusu do Xiningu, upragnionego celu naszej podrozy. Poniewaz odjezdza on, a jakze nastepnego dnia zmeczeni i brudni, nie majac sily i ochoty na nocleg w krzakach w koncu pozwalamy sobie na odrobine luksusu, kierujac swoje kroki do hotelu. Tutaj, splukujac z siebie tony piasku i kurzu kladziemy sie do lozek, zanurzajac sie po uszy w czystej i pachnacej poscieli. Nazajutrz wypoczeci i wykapani wchodzimy do autobusu, z ktorego wysiadziemy dopiero po dwudziestu czterech godzinach jazdy juz w Xiningu.