Unoszące się nad taflą wody postrzępione tumany mgły, spowite w gęstych chmurach wierzchołki gór szczelnie otaczających z każdej strony Jezioro Lugu Hu…
To widok przywołujący na myśl wyraźne skojarzenie z owianym legendą Jeziorem Loch Ness. Bajeczna wręcz przyroda obydwu miejsc nie pozwala jednoznacznie ocenić, które z nich przewyższa drugie pod względem piękna. Sporną kwestię oceny rozwiązują natomiast sami mieszkańcy, którzy za sprawą nieobliczalnych Chińczyków nadają okolicom Jeziora Lugu Hu wyjątkowo barwnego charakteru, zostawiając tym samym przewidywalnych Szkotów daleko w tyle…
Pusty autobus, którym jedziemy pozwala przypuszczać, że okolica jeziora to wciąż nie odkryta turystycznie kraina, której mieszkańcy, ubierając się na co dzień w ludowe stroje w dalszym ciągu pielęgnują tradycje matriarchalne. Ów fakt wraz z dziewiczą przyrodą wokół jeziora i jego ciepłymi, krystalicznie czystymi wodami niewątpliwie zachęca do krótkiego przystanku w okolicy. Dlatego przesiąknięci do cna dymem z papierosów, zakurzeni i po prostu zwyczajnie zmęczeni po nieprzespanej nocy w pociągu szybko dochodzimy do wniosku, że krótki, bo tylko jednodniowy odpoczynek w tak urokliwej scenerii bez wątpienia nam się należy, a my choć przez chwilę będziemy mogli oddać się słodkiej labie.
Dzielącą nas do celu odległość dwustu kilometrów pokonujemy w niespełna sześć godzin jazdy po krętej i wyboistej przy czym trzeba przyznać niezwykle widowiskowej drodze. Podróż urozmaicona kilkoma postojami, podczas których chronimy się przed palącym słońcem w cieniu rozłożystych bananowców uginających się pod ciężarem jeszcze niedojrzałych owoców mimo, że długa jest przyjemna. Zmieniające się jak w kalejdoskopie krajobrazy za oknami autobusu oraz sama świadomość dotarcia do zupełnie nieznanej nam, egzotycznej krainy zajmują naszą uwagę na tyle skutecznie by kompletnie zatracić poczucie czasu i rzeczywistości. Bo ta chwila zapomnienia i oderwania się od codzienności to błogie choć niezwykle rzadkie uczucie w dzisiejszych czasach. Co jednak dobre szybko niestety się kończy. Tak się składa, że nam tą oczywistą prawdę jak zwykle w najmniej spodziewanym momencie dobitnie uzmysławia splot dziwnych wydarzeń, które mają miejsce na 196 kilometrze drogi…
Zatrzymujemy się. Mając głowy zawieszone wciąż wysoko w chmurach początkowo nie dostrzegamy szlabanu, który staje na drodze naszego autobusu. Duży, anglojęzyczny szyld „BEAUTY SCENIC LUGU LAKE AREA” umieszczony na stojącym nieopodal drewnianym budynku również nie robi na nas specjalnego wrażenia. Skutecznie na ziemię sprowadza nas dopiero młoda i sympatyczna, ubrana w ludowy strój prawdopodobnie rdzenna mieszkanka krainy, która wchodząc do autobusu od razu swoje kroki kieruje w naszą stronę.
- Hello! How are you? – w ten oto sposób rozpoczyna naszą znajomość przesympatyczna niewiasta.
- OK, thank you! - kompletnie zaskoczeni płynną angielszczyzną płynącą z jej ust ograniczamy się tylko do tak lakonicznej odpowiedzi. W tej chwili to wszystko na co nas stać dlatego po tych słowach milkniemy. Niezręczną ciszę na szczęście szybko przerywa miła rozmówczyni, informując nas, że właśnie dotarliśmy do Parku Krajobrazowego Jeziora Lugu Hu, co potwierdzają zresztą wręczone nam kolorowe ulotki. Z ich lektury wynika, że do miejscowości Luoshi skąd odjeżdżają autobusy dalej w stronę Tybetu dzieli nas jeszcze około 30 kilometrów drogi. Stosunkowo późna pora sprawia, że dzisiaj i tak nie złapiemy już żadnego autobusu. To nic. Perspektywa spędzenia w końcu nocy w namiocie jawi się nam przecież jak nocleg w hotelu o najwyższych światowych standardach. Jak się jednak za chwilę okazuje perspektywa dosyć odległa bo ulotka, którą czytamy informuje niestety również o konieczności uiszczenia opłaty w wysokości 80 RMB za wjazd na teren parku. A to z kolei w momencie tłumaczy pojawienie się sympatycznej dziewczyny, która jest nikim innym jak tylko strażnikiem w spódnicy. Zatem upragniony nocleg w namiocie, który jeszcze przed chwilą jawił się nam niczym noc w Hiltonie może stać się faktem bo 80 RMB to mniej więcej tyle ile wynosi koszt noclegu w najdroższych chińskich hotelach.
Nie do końca wierząc w to co czytamy zgodnie z prawdą spokojnie wyjaśniamy tymczasowy charakter naszej obecności w parku. Jutro rano przecież wsiądziemy do pierwszego autobusu, którym udamy się w dalszą drogę. Ponieważ dzisiaj już nic stąd nie odjeżdża i tak nie mamy żadnych szans na opuszczenie parku dlatego chcąc nie chcąc zmuszeni jesteśmy tu przenocować. Nasze tłumaczenie spotykają się jednak z kompletnym brakiem zrozumienia. Zupełny brak informacji o opłatach ze strony kasjerki na dworcu autobusowym w Xichangu i jakiejkolwiek chęci współpracy ze strony strażniczki każą sądzić o parku jako instrumencie służącym wyłącznie do wysysania pieniędzy z turystów, niemającym bynajmniej nic wspólnego z ochroną przyrody. Z kolei astronomiczna kwota za wstęp zupełnie nieadekwatna do chińskich realiów jedynie potwierdza nasze przypuszczenia. Na to zgodzić się po prostu nie możemy stanowczo odmawiając uiszczenia opłaty. Konsekwencją naszej decyzji staje się oczywiście konieczność natychmiastowego opuszczenia spóźnionego już poważnie autobusu czekającego wyłącznie na nas. Nie chcąc go dłużej zatrzymywać wysiadamy i wracamy do dalszych negocjacji, które ostatecznie nie przynoszą jednak żadnych rezultatów. Ponieważ dochodzimy do wniosku, że dalsza rozmowa nie ma już po prostu sensu, żadna ze stron ustąpić bowiem nie zamierza, postanawiamy ominąć bramki parku pieszo. Ostentacyjnie więc obracamy się na piętach, ucinając tym samym w momencie bezsensowne słowne utarczki i znikamy za najbliższym zakrętem drogi. Będąc już niewidocznymi dla strażników schodzimy z jezdni, przekraczamy następnie rzekę i wchodzimy na gruntową drogę, którą pod osłoną drzew i zarośli zamierzamy ominąć kontrolny punkt.
I kiedy z powrotem wracamy na główna drogę, zostawiając daleko w tyle posterunek wydaje się, że najgorsze jest już za nami. Nic jednak bardziej mylnego. Nagle, nie wiadomo skąd drogę zastawia nam z jednej strony czarny jeep, z drugiej skuter, którego kierowcą jest nie kto inny jak tylko strażniczka parku. Ponieważ tym razem oprócz słownej utarczki dochodzi do drobnej przepychanki wzywamy policję. Na szczęście nie musimy długo czekać bowiem już po kilku minutach widzimy nadjeżdżający na sygnale wóz policyjny. Widok wychodzących z niego policjantów w momencie studzi nasze zapędy do…no właśnie do czego? Aż strach pomyśleć, bo konflikt, który wspólnie tworzymy swoim zachowaniem powoli wymyka się spod kontroli.
Policjanci po wysłuchaniu zeznań poszkodowanych i podejrzanych, którymi stajemy się nie wiadomo dlaczego my sprawiają wrażenie, że rola rozjemców wcale nie przypada im do gustu. Ponieważ leży ona jednak w ich kompetencji po dłuższej naradzie w końcu oświadczają co następuje:
1. tranzytowy charakter podróży inostrańców zwalnia ich z uiszczenia opłaty za wstęp do parku pod warunkiem opuszczenia jego granic pierwszym możliwym autobusem lub innym środkiem transportu następnego dnia,
2. strażnicy parku wracają do swoich obowiązków w trybie natychmiastowym,
3. innostrańcy poddadzą się dobrowolnym badaniom na…obecność wirusa H1N1,
Zanim policjanci jednak ogłaszają oficjalnie punkt trzeci naszym oczom na horyzoncie ukazuje się jadąca w naszą stronę ma sygnale karetka, której pojawienia się nie jesteśmy w stanie zrozumieć. Mimo, że po chwili punkt trzeci ostatecznie tłumaczy jej obecności, nic i nikt nie tłumaczy konieczności badań, którym musimy się poddać.
Nasze rozważania przerywa podjeżdżający ambulans. Widok wysiadających z niego z maskami na twarzach lekarzy budzi w jednej chwili nasze wątpliwości. Zdecydowane gesty z ich strony każące wsiadać nam czym prędzej do karetki bynajmniej nie rozwiewają naszych obaw, wręcz przeciwnie tylko je potęgują. Dlatego jeszcze raz pytamy policjantów czy aby na pewno nie stajemy się ofiarami jakiegoś spisku, a brzegi jeziora Lugu Hu nie będą naszym ostatnim widokiem na ziemskim padole. Wyraźnie, szczerze ubawieni tym pytaniem policjanci trochę nas uspokajają dlatego ryzykujemy i wsiadamy. Ma to zresztą swoją wymierną korzyść, którą jest darmowe podwiezienie do miasteczka, do którego chcemy dotrzeć. Zatem jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem podjęte ryzyko się opłaci, no chyba, że ktoś z nas okaże się nosicielem wirusa N1H1, czego wykluczyć nie można, tym bardziej, że jakby zupełnie na zawołanie zaczynamy kaszleć. Z nerwów rzecz jasna, tam przynajmniej podejrzewamy. Ponieważ jazda rozpędzoną do granic możliwości jadącą na sygnale chińską karetkę, za którą pędzi również wóz policyjny stanowi dla nas pewną nowość nawet nie zauważamy kiedy docieramy do uśpionego miasteczka, a następnie do szpitala. Na miejscu po wypełnieniu przez policjantów w naszym imieniu dokumentów w języku chińskim poddajemy się rutynowym badaniom. Ponieważ wyniki są w porządku jesteśmy wolni, a policjanci życząc nam na pożegnanie wszystkiego dobrego chyba jednak nie do końca dają wiarę pozytywnym wynikom naszych badań. My z kolei świadomi ich podejrzeń mając serdecznie dosyć dzisiejszych atrakcji szybko opuszczamy szpital, a potem miasteczko i zaszywamy się nad brzegiem jeziora gdzie w ukryciu już bez większych przeszkód spędzamy spokojną noc.