Meandrujący w głębokiej dolinie brunatny Mekong wydaje się dzisiaj w naszym zasięgu. Przynajmniej stąd z miejsca, w którym stoimy i debatujemy nad możliwością dotarcia do jego brzegów. Odległość w linii prostej do rzeki jest bowiem stosunkowo niewielka. Z kolei wczesna pora dnia może napawać umiarkowanym optymizmem. Nie mniej jednak doskonale zdajemy sobie sprawę, że dzisiejszy dzień może być jednym z najbardziej wyczerpujących w trakcie trwania naszej wyprawy.
Różnica wysokości pomiędzy nami, a taflą wody, którą musimy pokonać na odcinku nie przekraczającym nawet czterech kilometrów wynosi grubo ponad półtora kilometra!!!. Wniosek z tego nasuwa się tylko jeden – ścieżka, którą pójdziemy jest niewiarygodnie stroma. Wiemy doskonale co to oznacza. Wiemy również, że przygniatające do ziemi plecaki wypchane po brzegi zapasami jedzenia na najbliższy tydzień na pewno nie wpłyną dobrze na kondycję naszych stawów kolanowych od pewnego czasu niestety już w sugestywny sposób sygnalizujących przemęczenie.
Nasze przypuszczenia znajdują zresztą potwierdzenie w słowach życzliwego Tybetańczyka. Sugeruje on jak najszybsze rozpoczęcie marszu. W przeciwnym razie nie daje nam żadnych szans na dotarcie dzisiaj do celu. Dlatego zgodnie z jego radą nie tracąc ani chwili dłużej rozpoczynamy forsowne zejście. Pośpiech w naszych poczynaniach wymusza dodatkowo informacja o braku możliwości rozbicia namiotów w pobliżu ścieżki, co podświadomie tworzy zupełnie niepotrzebną presję czasu. A jak powszechnie wiadomo pośpiech w takich sytuacjach bywa często złym doradcą i najlepszym tego dowodem już po kilku krokach stają się poharatane dłonie i stłuczone kolano jednego z nas. Oprócz tego nic złego się nie dzieje i po sprawnym opatrzeniu ran kontynuujemy zejście. Ten na szczęście niegroźny incydent utwierdza nas jednak w przekonaniu, że ścieżka do łatwych na pewno nie należy. Ekstremalnie stromo nachylona dodatkowo z sypkim podłożem stwarzającym ryzyko poważnego upadku zmusza do maksymalnej ostrożności. W takich warunkach o szybkim pokonywaniu odległości nie może być mowy tym bardziej, że szlak ma nieznośną tendencję nagłego urywania się i gubienia pośród gęstych krzewów. Z kolei bolące od pewnego czasu stawy, a niedługo po nich wykonujące katorżnicza pracę mięśnie wymuszają potrzebę robienia, co pewien czas krótkich przystanków. Dlatego szybko staje się dla nas jasne, że zakładany na dzisiaj plan dotarcia do rozwieszonego nad Mekongiem mostu jest niemożliwym do wykonania. Dodatkowo nasze poważne obawy oprócz znalezienia sposobnego miejsca do rozbicia namiotów budzi również brak wody w najbliższej okolicy tym bardziej, że rzeźba terenu niestety nie daje większych nadziei na jej znalezienie. Sprawa poważna, biorąc pod uwagę silnie operujące na tej wysokości słońce wyciskające z nas siódme poty. Dlatego chcąc nie chcąc nasz wyścig z czasem wciąż trwa.
Czary goryczy nie przelewa jednak ani wspomniany deficyt wody ani brak dogodnego miejsca umożliwiającego swobodne rozbicie namiotów. Decyduje o tym ostatecznie ścieżka, którą gubimy, sami do końca nie wiedząc nawet dokładnie gdzie. Biorąc pod uwagę jednak fakt, że kierujemy się wciąż w stronę Mekongu, zmniejszając sukcesywnie zarówno dystans jak i wysokość postanawiamy kontynuować marsz tym bardziej, że robi się już późno. Nadzieja w końcu umiera ostatnia…
Z czasem jednak dochodzi do nas, że popełniamy kardynalny błąd. Ledwo widoczna ścieżka, którą podążamy wyprowadza nas bowiem na trudny i niezwykle przepadzisty, skalny teren. Dopiero ten jakże wymowny widok uświadamia nam, że przecinka, którą idziemy wydeptana została prawdopodobnie przez zwierzęta i nie należy się spodziewać by zaprowadziła nas do upragnionego celu, który z tej perspektywy wydaje się już na wyciągnięcie ręki. Mimo to pozorna bliskość mostu kusi, a wyraźnie już dające się we znaki zmęczenie spowodowane kilkugodzinnym przedzieraniem się przez gęsty las dodatkowo potęgowane brakiem wody i związanym z nim lekkim odwodnieniem nie pozwalają na obiektywną ocenę sytuacji. Dlatego na przekór powszechnie znanemu powiedzeniu mówiącemu o tym, że dwa razy do tej samej rzeki się nie wchodzi, co akurat w tych okolicznościach nabiera zupełnie innego wymiaru raz jeszcze powielamy ten sam błąd i postanawiamy schodzić dalej.
Na skutki naszej zdecydowanie błędnej decyzji długo czekać nie musimy. Stromy stok, którym schodzimy ostatecznie odcina nam możliwość powrotu. Nie mamy bowiem już zupełnie sił na ponowne jego sforsowanie, co gorsza tym razem do góry. W tym miejscu kończy się również dalsza droga w dół. Otoczeni dookoła kilkudziesięciu metrowym urwiskiem dzisiaj na pewno już nie damy mu rady jeśli w ogóle…
W tej sytuacji nie pozostaje nam już nic innego jak rozbić namioty, a decyzję o dalszej drodze odłożyć na jutro. Mamy świadomość popełnionych błędów i zmęczenia, które w dużej mierze jest ich wynikiem. Swoją drogą możliwość postawienia namiotów mimo, że w warunkach kompletnie się do tego nie nadających traktujemy w kategoriach sukcesu. To jedyna w miarę rozsądna rzecz, którą udaje nam się dzisiaj zrobić. W miarę...nie bierzemy bowiem zupełnie pod uwagę bliskości żlebu, którym co pewien czas schodzą sporych rozmiarów kamienne lawiny omijające nasze namioty dosłownie o kilkanaście metrów.
Nadchodząca noc okazuje się najgorszą podczas całej wyprawy. Spadające kamienie, twarde do bólu kamieniste podłoże oraz wysoka gorączka i majaki bez wątpienia spowodowane zmęczeniem oraz odwodnieniem nie pozwalają zasnąć. Dlatego rano wstajemy bardziej zmęczeni aniżeli wieczorem. Nie mniej jednak iść trzeba. To pewne. Po śniadaniu, które wmuszamy w siebie, kierując się w zasadzie wyłącznie rozsądkiem aniżeli realną potrzebą zaspokojenia głodu próbujemy odnaleźć drogę najpierw jednak "na lekko" bez plecaków. Klucząc po urwisku szukamy znośnego zejścia. Nawet bez plecaków i tak jest niebezpiecznie. Co jakiś czas spod stóp osuwają się kamienie. W końcu jednak kilkadziesiąt metrów niżej dostrzegamy wyraźną ścieżkę. Do końca nie wiemy czy prowadzi ona do mostu. Jedno jest jednak pewne, ścieżka daje gwarancję bezpiecznego dotarcia dokądkolwiek, a w tej chwili po prostu przeżyć stanowi zasadniczy cel dzisiejszego dnia.
Zejście z plecakami do szlaku zajmuje nam dużo więcej czasu niż przypuszczamy. Jednak fakt bezpiecznego dotarcia do niego sprawia, że czujemy się po prostu szczęśliwi. A szczęśliwi jak wiadomo czasu nie liczą. Teraz tylko znaleźć wodę i pić bez końca. Pić słodką, chłodną wodę, delektować się jej smakiem, zwilżyć chociaż zaschnięte usta…to wszystko o czym marzymy. Paradoks sytuacji polega na tym, że choć marzymy o wodzie cały czas mamy ją przed oczami w postaci płynącego niżej Mekongu. Na szczęście w momencie dostania się na ścieżkę, nasze kłopoty się kończą. Prowadzi ona bezpośrednio już bowiem do mostu. Teraz należy uzbroić się w cierpliwość, pokonać kilka niebezpiecznych zwężeń oraz innych mniejszych problemów natury technicznych i po pewnym czasie dotrzeć do rzeki. To cel na najbliższe godziny. Realizujemy go w pełni dlatego cali i zdrowi w końcu przekraczamy spieniony Mekong, znajdując tym samym u stóp Kawa Karpo.