Wczesny poranek dnia ostatniego nie różnił się w zasadzie niczym od kilku poprzednich, które od jakiegoś czasu podziwialiśmy w zaciszu chińskiej prowincji nad brzegiem nie wiadomo dokąd leniwie meandrującej rzeki. Unoszące się nad jej wodami poszarpane tumany porannej mgły jak zwykle o tej porze zazdrośnie strzegły tajemnicy drugiego jej brzegu. Z kolei słońce, które mimo, że wciąż schowane za nieco prześwitującą, koronkową firaną utkaną z delikatnych obłoków wznosiło się już ochoczo ponad horyzont, zalewając stopniowo całą okolicę złocistymi barwami.
W ten oto jakże wydawać by się mogło prosty sposób powstał nad wyraz ciekawy i co ważne jednolity, bez reszty absorbujący uwagę widza spektakl, którego z pewnością nie powstydziliby się nawet najwybitniejsi spośród wszystkich śmiertelników stąpających po teatralnych deskach świata. Dodajmy deskach wykonanych rzecz jasna wyłącznie z najszlachetniejszych gatunków drewna…
Panującą w tym dziwacznym teatrze ciszę i atmosferę zadumy, którą z premedytacją stworzyli, wykorzystując cały swój, aktorski kunszt wspomniani wcześniej wybitni artyści przerwał nagle donośny świergot ptaków, psując w momencie ich niemały przecież wysiłek, który włożyli w serwowaną sztukę. Nie dające spokoju, siejące ogólny zgiełk i chaos okrzyki rozwrzeszczanej łobuzerii dochodziły gdzieś z wnętrza spowitej jeszcze mrokiem nocy bujnej gęstwiny egzotycznych zarośli, nieopodal których rozbiliśmy nasze namioty. Nic nie było w stanie ich uciszyć, a wszelkie tego próby podnosiły wrzawę jeszcze bardziej. Stąd też szybko oczywistym stał się fakt, że zaistniała sytuacja w rezultacie może doprowadzić właściwie tylko do jednego. Licznie zgromadzona bowiem wokół widownia w odróżnieniu do nas zniecierpliwiona i znudzona monotonią widowiska, wyraźnie spragniona słońca w ten oto bezczelny sposób okazywała swoje niezadowolenie, domagając się natychmiastowego zejścia aktorów ze sceny. Witając głośno i radośnie nadchodzący nowy dzień, który niestety zwiastował dla nas koniec przedstawienia i rychłą zmianę repertuaru, nie zważała już zupełnie na nic dookoła, a odgłosom zachwytu i oklaskom na cześć nadchodzącej dumnie nowej gwiazdy nie było końca.
Zatem nawet i tu presja publiki, ale przede wszystkim sztywne ramy czasowe, których należało się bezwzględnie trzymać nie pozwalały rozwinąć skrzydeł naszej teatralnej trupie, tłumiąc w zalążku wszelkie jej artystyczne zapędy do pokazania w przedstawieniu o banalnym tytule „Brzask” całego swojego artystycznego rzemiosła, którym niewątpliwie doskonale władała. Wrogo nastawiona do niej widownia nie dawała bowiem ku temu cienia szansy dlatego zniechęceni wróciliśmy do przerwanych zajęć, którymi było dalsze zwijanie naszego obozowiska.
Był to bowiem ostatni dzień leniwych wakacji, które urządziliśmy sobie w malowniczej scenerii pól ryżowych gdzieś w samym sercu chińskiej prowincji w bliskim sąsiedztwie wioski Antuan. Z tego też powodu dzisiejszy dzień oznaczał niestety koniec laby, a w konsekwencji niechybny powrót do cywilizacji, na który składał się kilkukilometrowy marsz wzdłuż rzeki do wspomnianej wioski, następnie złapanie autobusu do miasta Jingmen i dalsza wyczerpująca, dwudziestogodzinna podróż tym razem pociągiem (rzecz jasna najniższą klasą) do stolicy Państwa Środka – Pekinu, do którego wcale spieszno nam jednak nie było. Nie wiedzieliśmy bowiem, czego po tym mieście tak naprawdę możemy się spodziewać. Jedno w każdym razie było pewne. Nie mieliśmy zarówno pomysłu na jego zwiedzanie ani zupełnie żadnych informacji na temat przyjaznych naszym portfelom miejsc noclegowych. Co gorsza w bliskiej perspektywie w stolicy Chin czekała nas również nieuchronna batalia w ambasadzie mongolskiej o wizy turystyczne, które musieliśmy zdobyć by w ogóle myśleć o kontynuowaniu dalszej podróży. Nadchodzący tydzień zapowiadał się więc niezwykle pracowicie.
Póki co jednak znajdowaliśmy się w szczerym, ryżowym polu, z którego mimo wszystko jak najszybciej należało się wydostać. Powody ku temu były co najmniej dwa. Pierwszym z nich był niewątpliwie nadchodzący upał, a ponieważ zupełnie nic na niebie ani na ziemi nie zapowiadało jakiejkolwiek zmiany pogody wyglądało na to, że dzisiejszy dzień zasadniczo nie będzie różnił się od poprzednika. Stąd wniosek zresztą całkiem słuszny, że jedyną rzeczą której ewentualnie można się było po nim spodziewać to tylko wyższej temperatury, która i tak osiągała tutaj niebotyczne wartości, katując bezlitośnie nasze nieprzyzwyczajone do takich warunków blade ciała. Dlatego też marsz z plecakami w takich warunkach na pewno nie był tym na co czekalibyśmy z utęsknieniem. W związku z tym w miarę szybka i sprawna ewakuacja z miejsca naszego biwaku trzeba przyznać miała swój głęboko uzasadniony powód podparty zresztą drugim zdecydowanie jednak istotniejszym…
Bo poranek 22 lipca 2009 roku był pod każdym względem wyjątkowy. Wprawdzie przedstawienie, które oglądaliśmy dobiegło już końca, a zmęczeni i zawiedzeni reakcją tłumu aktorzy udali się na zasłużony odpoczynek to bynajmniej nie oznaczało to końca trwającego w najlepsze festiwalu teatru, który zawitał w te strony. Główny gwóźdź programu miał dopiero nadejść…a właściwie nadlecieć o czym byliśmy rzecz jasna doskonale poinformowani już od momentu tworzenia projektu wyprawy.
By jednak w pełni rozkoszować się nadchodzącym widowiskiem należało zająć najlepsze z możliwych miejsca, które znajdowały się w samym centrum wioski Antuan w zacnym towarzystwie jej mieszkańców, którzy zupełnie jak my w nerwowym napięciu oczekiwali początku spektaklu. Nie mniej jednak jak się miało okazać to nasze przybycie do wioski, do której prawdopodobnie nie dotarł nigdy przedtem żaden biały człowiek wzbudziło sensację, co najmniej na miarę zbliżającego się przedstawienia, które choć wyjątkowo krótkie bo trwające niespełna pięć minut zapowiadało się jednak wyśmienicie. Jego niecodzienny początek o godzinie 9 22 dodawał tylko smaczku sztuce, której lada moment mieliśmy stać się świadkami.
I staliśmy się wraz z całą wioską i milionami ludzi, którzy tego dnia o tej porze w tej części świata skierowali swój wzrok ku Słońcu, które w momencie zgasło, a świat spowił nienaturalny, gęsty mrok. Sprawcą tego zdarzenia według wierzeń Chińczyków nie mógł być kto inny jak tylko długo oczekiwany smok, który pojawił się nagle nie wiadomo skąd i połknął słońce. Zgromadzona publika i rozwrzeszczana do tej pory przyroda zamarła jakby zaskoczona kompletnie tym, co ujrzała. Świat nagle zwolnił. Bo nikt do końca nie dawał wiary temu, co miało się wydarzyć, a w rezultacie wydarzyło się. Niemożliwie stało się faktem, zamykając tym samym usta wszystkim niedowiarkom przekonanym ślepo o nieposkromionej potędze ludzkości.
Na nasze szczęście jednak smok tego dnia okazał się łaskawy i po pięciu długich minutach nerwowego wyczekiwania wypluł w końcu słońce, które znów zaświeciło i nastała jasność. Zaćmienie słońca skończyło się, a świat odetchnął z ulgą by powrócić po chwili do codziennego życia i przerwanych zajęć, zapominając szybko o tym, co zobaczył. W Szanghaju maklerzy wrócili do pracy, a Delhi znów stało się tłoczne i gwarne. Mieszkańcy wioski Antuan z kolei ponownie zwrócili swoją uwagę na trójkę dziwnych białych, którzy usilnie starali się wydostać z wioski, łapiąc autobus w stronę krainy gdzie tym razem to…smog połknął słońce…
.